Skip to content

Spalony kotlet na ringu

  • pokochać siebie
  • w świecie emocji
  • w codzienności
  • kobiecy punkt widzenia
  • iść własną drogą

📅 11.08.2021

Wyobraź sobie, że przez długie lata moja szafa przypominała ring. Każda, najdrobniejsza sprawa stawała się powodem do walki. Angażowała mnie tak bardzo, że potrafiła zaprzątać moje myśli przez długie godziny, nierzadko dni, czy nawet tygodnie. Ten emocjonalny ładunek skierowany w stronę udowodnienia światu swojej racji, przedstawienia swojej perspektywy, często próby przekonywania innych, że moja prawda jest najprawdziwsza, moje podejście jest najlepszym i słusznym.

Jak dobrze, że w mojej świadomości istnieje taki stan, pozwalający mi na zmianę decyzji, poglądów, kursu, sposobu postrzegania świata. Zdarza mi się w otoczeniu słyszeć drwiny ze "zmienności" jakoby przypisanej tylko kobietom, wszak "kobieta zmienną bywa". Dziś myślę, że tylko beton nie bywa zmienny. To nie ciężar, to błogosławieństwo. Móc doświadczać i na podstawie doświadczenia budować swój światopogląd, swoje opinie na temat otaczającej rzeczywistości, swój sposób postrzegania tego co we mnie i poza mną. Człowiek uczący się, odkrywający, doświadczający wielości sytuacji i wielości własnych reakcji, zmiennym bywa. Nie być ślepym na to co nowe, dające nieznane dotąd możliwości. Cudownym jest dać sobie samej przyzwolenie na zmianę. Zamiast tkwić w tym co może i znane, ale już niepasujące do mojej osoby, mam możliwość iść na przód, nawet jeśli to na przód oznacza na wstępie trzy kroki w tył. Korzystam z tego dobrodziejstwa.

Choć w mojej szafie nadal regularnie odbywają się sparingi, to coraz mniej mam do powiedzenia. Nie żebym nie miała co powiedzieć. To raczej kwestia wyboru (?) albo świadomości, że istnieją dyskusje, w których mam jasne stanowisko i zupełnie nie odczuwam potrzeby podnoszenia rzuconej mi rękawicy. To może przykłady... Macierzyństwo jest fragmentem mojej wewnętrznej życiowej drogi. Stosunkowo krótki ale bardzo intensywny odcinek. Rola, która mimo iż jest jedną z wielu, to w pierwszych latach bycia matką jest dla mnie tą "wiodącą", bo z tyłu głowy siedzi to poczucie odpowiedzialności za nowe życie, tak bardzo zależne ode mnie we wczesnym etapie swojego istnienia. Jest wiele wątków w mojej (i chyba nie tylko mojej) matczynej karierze, które choć już wybrzmiały, to nadal powodują szybsze bicie serca, czasem wstrzymywanie oddechu, a jeszcze innym razem łzy samoistnie napływające do oczu. Był czas, że "tematy trudne" mocno mnie angażowały. Czułam potrzebę ciągłego "odgrzewania kotleta", powracania do wspomnień, dzielenia się doświadczeniem. I teraz żebyśmy się dobrze zrozumiały - nie mam nic do dzielenia się doświadczeniem, nie jestem przeciwniczką wracania wspomnieniami do różnych życiowych sytuacji. Bywa to pomocne dla strony mówiącej, jak i słuchającej. Tylko te moje powroty do przeszłości zawsze związane były z silnym ładunkiem emocjonalnym, a tym samym z przeżywaniem na nowo tego, co minęło. To nie było tylko dzielenie się doświadczeniem. Określiłabym to mianem powrotu do bagienka trudnej sytuacji i taplania się tak do znudzenia. Lub też syndromem odgrzewanego, chociaż też nie, wtórnego smażenia kotleta (już usmażonego!). Żeby wyjaśnić komuś jak go usmażyć nie trzeba tego samego kawałka mięsa wciąż i wciąż poddawać obróbce termicznej na patelni. (Nie wiem czemu akurat ten kotlet tak mi między słowa i przenośnie wlazł). Bo zwyczajnie zaczyna się palić, a smród spalenizny utrudnia skupienie się na wskazówkach, jak tego cholernego kotleta należy potraktować, by był usmażonym, zamiast spalonym. I żeby była jasność - jeśli masz potrzebę i ochotę - masz prawo swoje matczyne kotlety odgrzewać/re-smażyć/palić w nieskończoność, a smrodek spalenizny może wypełniać każdą komórkę Twojego ciała, jeśli tego właśnie potrzebujesz. To Twój kotlet, masz prawo zrobić z nim co zechcesz. Dla mnie brodzenie w błotku przestało być rozwojowym, zaczęło mnie wciągać niczym bagno.

Zdarza mi się wsłuchać w siebie samą, odwrócić się i dostrzec skutki/konsekwencje podjętych kroków. Nie zawsze, nie jakoś szalenie często - ale mam te przebłyski (i jestem sobie samej za nie wdzięczna). I mimo, że nadal bywam wywoływana do tablicy z przysłowiowym kotletem, to potrafię już mówić o sprawach minionych nie spalając się z każdym słowem, nie wchodzić w to tak głęboko przeżywając wszystko na nowo. Wyrobiłam w sobie nawyk nierozdrapywania zabliźnionych ran. Nie zawsze jest to dla mnie łatwe i oczywiste. Ale nie wywołana bezpośrednio na ring, nie wchodzę na niego. Mimo, że mam jasno określone stanowisko w "maminych" sprawach coraz mniej miewam do powiedzenia.

I tak sobie myślę... jak byłoby cudownie gdyby to mniej-do-powiedzenia odnosiło się także do moich granic. O ile łatwiej (przynajmniej tak sobie to wyobrażam) żyje się bez wewnętrznego przymusu tłumaczenia się na zewnątrz, dlaczego chcę coś tak a nie inaczej, dlaczego na coś się nie zgadzam. Bez tych wodospadów słów wyjaśniania, przekonywania, tłumaczenia się, pierdyliona wątków pobocznych tworzących sieć tak gęstą, że czasem kończąc ich omawianie zapominam co było clou sprawy. Świadomość nabycia umiejętności nietłumaczenia się z "codziennych bagienek macierzyństwa" napawa mnie entuzjazmem, z własnymi granicami także sobie poradzę. Być może na efekty będę musiała poczekać odrobinę dłużej, być może jeszcze wiele łez przede mną, ale nie widzę powodów dla których miałoby mi się nie udać.

Pewność siebie... co jakiś czas jej przebłyski pojawiały się na horyzoncie. To tu to tam, niczym ciemniejsze chmurki od czasu do czasu pojawiające się na błękicie letniego nieba. Spychane w jego kąt (o ile niebo kąty posiada). I jak to zwykle z upychaniem rzeczy po kątach bywa, majestatycznie piętrzące się chmurki (braku) pewności siebie zaczęły przysłaniać mi niebo.

Wyobraź sobie niedzielne popołudnie w parku. Ciepło, komary nie są natarczywe, plac zabaw (przecież nawet na placu zabaw może być czasem miło... bo może, prawda?!). Lata odpowiedzialności za cudze dzieci (uroki pracy w przedszkolu) i wielość różnych "wypadków" jakich na placu zabaw byłam świadkiem, spowodowały we mnie poczucie dyskomfortu (delikatnie mówiąc) gdy moje osobiste dziecko zdobywa własne Kilimandżaro w plątaninie desek, lin, sznurków, wałków, szczebelków i tych przeklętych wysokich ślizgawek. Tych ostatnich nie cierpię! Barwne i zaskakujące scenariusze upadku z tejże konstrukcji, moje pedagogiczne doświadczenie na poczekaniu podsuwa mi w sporych ilościach. O losie przebiegły i złośliwy! Moje dziecko kocha ślizgawki... I w tym parku, no wiesz tym z niedzielnego miłego popołudnia, też jest taka ślizgawka. Gdy młodociany zbliżał się do niej ja, nadopiekuńcza i przewidująca w czarnych barwach zjeżdżalniane harce... zamykałam oczy z imieniem męża mego na ustach, by towarzyszył naszemu wspólnemu synowi w tym makabrycznym procederze. Mąż mój jest mój a jam jego, więc ma do perfekcji opanowany ten scenariusz. Wszak żyjemy pod jednym dachem nie od dziś i nie od dziś wiadomo, że skrywam w swojej szafie to i podobne strachowe dziwactwa. Wstęp ciutkę przydługi... Do rzeczy kobieto! Wyobraź sobie, że podczas jednej ze zjeżdżalnianych akcji asekuracyjnych, do mojej szybkiej wymiany zdań z mężem wtrąca trzy grosze jakiś przypadkowy super-ojciec, Janusz ojcostwa! Z pierdylionem rad jak bardzo mogłabym wspomóc moje dziecię w asekuracji, gdy włazi na tę diaboliczną konstrukcję. I jak to on Janusz ojcostwa asekuruje swoje dziecko (lat na oko sześć... na tej samej konstrukcji co mój trzyletni bąk), z oddaniem wyczekując w gotowości momentu gdy dziecko po prostu będzie spadać, by je złapać... Troszkę pod kopułką mi się zagotowało... dekielek zaczął podskakiwać w rytm mojego nerwowego pulsu... Więc mówię szanownemu Januszowi, że uwielbiam dostawać złote rady gdy o nie nie proszę i kocham gdy ktoś wtrąca się w rozmowę dwojga obcych dorosłych ludzi. No po prostu "tyryryry I'm loving it"! Pan się zawstydził swym nietaktem, przeprosił że się wtrącił, poszedł w swoją stronę... No dobra wcale tak nie było. Znaczy faktycznie się wtrącił, a ja faktycznie wypowiedziałam te słowa, z tym że... nie do niego tylko do siebie, trzy godziny po fakcie, patrząc w swoje nie jego oczy w łazienkowym lustrze. Ale jeśli byłam w stanie powiedzieć to sobie, to nadejdzie czas, że powiem to także takiemu przypadkowemu wujkowi-złota-rada... kiedyś. Także Janusze ojcostwa strzeżcie się! Ja i moja pewność siebie kroczymy w stronę placu zabaw! Nadejdzie czas, że staniemy na ringu i szybkim nokaucikiem przypieczętujemy własne granice. Ale to za jakiś czas, a może jutro? Kto wie...

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful