Skip to content

Ziemia-Uzdrowicielka część 1

  • dzika kobieta z lasu
  • iść własną drogą
  • pokochać siebie

📅 04.05.2023

A gdybym Ci powiedziała, że uleczyła mnie ziemia... Uwierzyłabyś/uwierzyłbyś mi na słowo? Zacznę od początku.

Od jakiegoś czasu przemeblowuję swoje życie, czego jako czytelniczki/czytelnicy jesteście świadkami. Nie lubię dróg nieswoich. Omijam utarte ścieżki. Reaguję alergiczną wysypką na każde uogólnienia. Siedzę w mojej szafie już blisko trzy lata, bardzo burzliwe, ale i owocne trzy lata. Wiele odkryłam i wiele się nauczyłam. I co do jednego mam pewność (możesz mieć inaczej): nie ma jednej uniwersalnej drogi życia dla każdego. To, co sprawdza się u mnie, może nie mieć racji bytu u Ciebie. A Twoje pewniaki mogą nie mieć racji bytu w mojej rzeczywistości.

Gdy pojęłam, że nie ma jednego sposobu na to, by przeżyć życie w zgodzie ze sobą, poczułam lekkość. Bo to oznacza, że mogę żyć, działać i układać się ze sobą na własnych zasadach, bardzo często niezrozumiałych dla najbliższego mi otoczenia.

Trzy lata temu usłyszałam wewnętrzny głos z mojej szafy, wołający mnie ku sobie. Podążyłam za nim. Przywiódł mnie (jak się po czasie okazało) w rodzinne strony mojej mamy. Trzy lata temu poczułam w sobie głód przeogromny, ocierający się niemal o szaleństwo. Spragniona byłam zieloności, roślin i miękkiej gleby. Było to przedziwnym doświadczeniem, bo wyprowadzając się do Wrocławia, po części uciekałam od nieujarzmionej dzikości przyrody. Jak to możliwe, że się o mnie upomniała i woła w moją stronę głosem tak kuszącym, że nie potrafię się mu oprzeć?!

Mój mąż znalazł ten skrawek ziemi. Wcześniej pokazywał mi wiele miejsc, w których moglibyśmy stworzyć nasz mikroświat. Na każdy kręciłam nosem. W każdym widziałam więcej wad niż zalet. Ale nie w tym. Było zimno, mimo że właśnie rozpoczynał się maj. Gdy zobaczyłam ziemię, dziko porośniętą brzozami, wiedziałam, że to jest to miejsce. Chwile później okazało się, że w tych okolicach na świat przyszła moja mama. Jakby rodzinne korzenie upomniały się o uwagę i troskę.

Przepadłam. Zaczęłam planować, sadzić, wyznaczać rabatki i ścieżki. Wylałam też sporo łez, bo dawna ja chciała uporządkować i poskromić dzikość natury, zupełnie jakby miała do czynienia nie z lasem, a z balkonową doniczką wypełnioną pelargoniami. Bardzo mnie to frustrowało. A jednocześnie bardzo potrzebowałam poczuć, że nie nad wszystkim mam kontrolę i władzę. Że nie wszystko mogę zamknąć w słoik czy pudełko z gotową etykietką.

Trzeci raz wiosna wita mnie na Czmielowisku, bo tak nazwałam to miejsce. I za każdym razem wita mnie inaczej. Za pierwszym ekscytacją, za drugim kojącym rozdygotane serce spokojem. A teraz... teraz świadomą głębokością relacji, jaka połączyła mnie z tym miejscem.

Ostatnie trzy zimy były dla mnie trudne, nawet trochę ekstremalne. A ona czekała, bym zakopała w niej trudy tych zim. Bez narzekania przyjmuje wszystko, co jej zanoszę. A nie są to dary łatwe i przyjemne. Dużo w nich kanciastości, żalu i goryczy. A ona przyjmuje i transformuje je w kolorowe kwiaty. Daje nie tylko siłę, ale i mądrość życiową.

Chciałabym umieć jak ona, czekać na dogodny moment. Dać sobie prawo do kwitnienia, owocowania i odpoczynku. Wyjść z błędnego koła produktywności bez możliwości wytchnienia. Jakbym tylko w ruchu mogła istnieć. Jestem częścią przyrody, cykliczną jak ona. Jest we mnie czas budzenia się i wysiewu. Jest czas pełnego, dojrzewającego lata. Czas zbiorów. Ale jest także czas regeneracji. Czas zatrzymania się na moment w bezruchu. Uwolnienia stale zajętych rąk i skupienia się na tym, za czym woła ciało.

Las uczy mnie cykliczności, bo choć świat pędzi dalej do przodu, a czas się nie zatrzymuje, to drzewa przyjmują ten stan rzeczy. Zrzucają liście i skryte w swym wnętrzu, nabierają sił na wiosnę. I robią to bez obawy, że gdy się już obudzą ze snu, zabraknie dla nich miejsca w lesie. Las nadal będzie ich domem, a one będą nieodłączną jego częścią. I choć z pozoru pozostają w uśpieniu, to dla wielu istnień, które nie śpią, są schronieniem, podporą, oparciem, osłoną od wiatru.

Długo nie dawałam sobie do tego prawa. Więc każda z trzech minionych zim przynosiła mi w darze... chorobę ciała. Taką, która skutecznie posadzi mnie na tyłku i skłoni do tego, by uznać w sobie wszystkie cztery pory roku. Miniona dowaliła do pieca konkretnie. Trochę mnie to nie dziwi... Czasem potrzebuję solidnego uderzenia obuchem w łeb, żeby wyjść z ustawień fabrycznych na tory regeneracji i reorganizacji. Na subtelne sygnały bywam głucha jak pień. Choć mogłabym przysiądź, że pień wcale głuchy nie jest... Potrafi wysłuchać i zanieść do korony drzewa intencję, a stamtąd... już blisko niebo.

Rozpisałam się zbyt mocno... Pozwól, że w tym miejscu się zatrzymam i zaproszę Cię na drugą część. Byśmy obie/oboje udźwignęły/udźwignęli długość tego wywodu. Najciekawsze dopiero przed nami, ale bez tego ciut przydługiego wstępu, nie miałoby sensu.

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful