Być panią swojego chaosu - własna droga
📅 07.05.2021
Poniedziałkowy wieczór... nowy post pojawił się na blogu. Samozadowolenie ze zredagowania kolejnej porcji myśli krążących między moimi neuronami, spowodowało kliknięcie w wyższych strukturach mózgowych i... słowa zaczęły się ze mnie wysypywać, wylewać, wychodzić hurtem. Trzy nowe szkice postów, dwa pomysły co by tu jeszcze i... cudowna, wracająca do mnie jak bumerang myśl... PORA SIĘ ZORGANIZOWAĆ!
Od dłuższego czasu marzy mi się stan ducha i ciała pod tytułem "pani swego czasu" - (tytuł zapożyczony od kobiety zawodowo zajmującej się czasem - instagram i wujek Google stoją otworem - poszukaj, moim zdaniem warto). Podjęłam już z pierdylion prób zorganizowania się, ułożenia w jakiś sensowny harmonogram, włożenia swego czasu w konkretne ramy. Z zapałem słuchałam live'ów, scrolowałam, swipe-up'owałam i co tam się jeszcze w tym internecie robi - robiłam! Ba!! Ja nawet zaprojektowałam sobie specjalne fiszki do planowania dni, tygodni, miesięcy... w internecie sporo można tego znaleźć, ale... żaden gotowiec nie leżał na mnie idealnie, więc sama sobie stworzyłam narzędzia. I co? I nic! To znaczy, nie żeby tak totalnie nic. Samo myślenie o zarządzaniu czasem to już dla mnie duża zmiana, podjęcie próby uporządkowania swoich spraw, obowiązków, wychodzenie z nawyku odkładania wszystkiego na ostatnią chwilę... to cenne doświadczenia.
Wróćmy do poniedziałkowego wieczoru - oho! w tym tygodniu to ja się zorganizuję jak nigdy - pomyślałam. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale z godziny 22.00 poniedziałkowego wieczora zrobiło się piątkowe popołudnie, a ja... zrealizowałam absolutne NIC z mojego planu.
Umówiłam się dziś z koleżanką na przedpołudniową kawę. Każda z nas znalazła w swym niezwykle napiętym harmonogramie odrobinę czasu wolnego. Kawa miała być popijaną w środę - nie udało się. Więc dziś... dziś musiało nam wyjść! Po prostu musiało... Musiało, musiało i się ze...psuło coś. Właściwie to się wszystko zepsuło - ciśnienie atmosferyczne, pogoda, motywacja, początek dnia się zepsuł - no wszystko co mogło - się zepsuło. Niemoc zaczęła przybierać niewyobrażalne, monstrualne wymiary (uwielbiam wyolbrzymiać, ale chyba już zdążyłaś zauważyć). Okazało się, że przejście z punktu A do punktu B dla każdej ze stron jest wysiłkiem ponad możliwości. Tysiąc sto metrów (sprawdziłam na mapie) pełnych udręki, wynikającej z ciężaru życiowego bagażu, który każda z nas tego dnia dźwiga na plecach. Tysiąc sto metrów pełne niebezpieczeństw, wszak wypadki komunikacyjne się zdarzają, a do przejścia są aż 2 skrzyżowania z sygnalizacją świetlną! Tysiąc sto metrów przedzierania się przez dzikie tłumy ludzi - każdy może być nosicielem niebezpiecznego patogenu, wirusa, bakterii... Tysiąc sto metrów drogi w przeraźliwym (jak na maj) chłodzie i wietrze. To nie mogło się udać! Tyle przeciwności, a pośrodku tego zgiełku my dwie - kruche istotny, którym dziś wszystko się zepsuło. Cudownie, że są telefony!! Przecież można zadzwonić i porozmawiać przy kawce! No i dystans społeczny utrzymany... tak higienicznie i w ogóle... Szybko okazało się, że problemem może być także droga z salonu do kuchni, w celu zrobienia sobie aromatycznego kawowego naparu... I tak właśnie zrodziła się idea MENTALNEJ TELEKAWY. Są teleporady, jest zdalne nauczanie, konferencje i szkolenia online, ćwiczyć można przez internet, pracować można na home office'e... To i nie-kawę można (nie)wypić przez telefon! Proszę sobie wpisać do słowników mentalną telekawę jako znak czasu. I zastrzegam(y) sobie prawa autorskie, wszak to nasz wkład w świadomą kreację naszej rzeczywistości! Spotkałyśmy się nie wychodząc z domu, na kawie którą sobie każda zwizualizowała. Niemoc i leń - poziom hard!
Heheszki heheszkami, ale... od słowa do słowa rozmowa zahaczyła o to, czego w internecie jest na pęczki - idealne sposoby na... na wszystko. Poradniki, recepty, nurty, metody. Każda z nich lepsza od tej wcześniejszej, jedyna i słuszna. Jak wychować dziecko, jak się uczyć, jak zorganizować szafę, jak przygotowywać posiłki, jak zorganizować sobie czas, jak się ubrać by wyglądać szczuplej/grubiej/młodziej/poważniej, jak żyć... Im więcej czytam, tym większe ciśnienie we mnie rośnie... większe poczucie niemocy i mniejsze zaufanie do siebie samej. Nie twierdzę, że metody, sposoby, idee, nurty są złe. Absolutnie nie! To wiedza potrzebna ale... trzeba nauczyć się z niej korzystać i zaakceptować formę i efekt we własnym wykonaniu. Bo przepis to jedno, ale dostosowanie go do potrzeb, preferencji, własnych upodobań, wymagań i oczekiwań to dopiero jest działanie, a w działaniu uczymy się najlepiej, najefektywniej, bo doświadczamy! Bezrefleksyjne przyjmowanie czegoś w całości, od A do Z, tylko dlatego, że dobrze prezentuje się u kogoś i ten efekt nam się u tego kogoś podoba, stwarza duże ryzyko... ryzyko porażki. Każdej z nas choć raz w życiu zdarzyło się zainwestować w coś, co spodobało się nam u drugiej osoby a u nas... no cóż... niekoniecznie się sprawdziło. Tak samo jest ze wszystkimi poradnikami, złotymi zasadami, nurtami i wyznaczanymi drogami. Każda z nas szuka własnej, skrojonej na miarę. Ja sama popełniłam ten błąd w kwestii zarządzania własnym czasem. Bardzo podobał mi się efekt u innych, forma w jakiej nad sobą pracują. Gdy bezrefleksyjnie spróbowałam przejąć cudzy styl działania okazało się, że zamiast być panią swego czasu, zostałam panią... swego chaosu. Zaczęłam się zastanawiać jak to możliwe, że u innych działa a u mnie nie. Coś robię źle. Przecież skoro im wychodzi to mi także musi. Ano nie musi. Spodobał mi się sposób (widziany oczami mojej wyobraźni i podszyty moimi interpretacjami tego co widzę), który wywoływał konkretny efekt. Ale efekty mojej pracy są dla mnie całkiem całkiem... Więc jeśli coś działa, to może oznacza, że jest dobrą formą zorganizowania? Nawet jeśli w procesie twórczym wygląda, jakby nie wyglądało, a osoba postronna, będąca obserwatorem - jedyne czego pragnie, to wziąć nogi za pas. Cóż, widać to forma bardzo indywidualna, typowo moja, autorska i niekoniecznie mieszcząca się w gotowych schematach.
Marzyłam o byciu tak poukładaną w kalendarzu, jak poukładane są moje przyprawy w kuchni (każda w osobnym słoiczku z odpowiednią etykietą, równiutko stojąca na półce). Marzyłam, by robić wszystko pod dyktando tego, co pieczołowicie planuję na swoich autorskich fiszkach, ale... to nie jestem przecież ja. To czyjeś buty, które wydają mi się wygodniejsze niż moje własne, mimo że w moich bez odcisków i otarć przemierzam już ładnych kilka lat. Może moją drogą jest być panią swojego chaosu? Jeśli coś działa, ale niekoniecznie wygląda (reprezentacyjnie), to może należy przyjąć do wiadomości, że po prostu działa, a cała reszta ma tylko poboczne znaczenie?
W sumie zwykle widzimy efekty czyjejś pracy, a nie drogę, którą przemierza, by efekt uzyskać. I jakoś tak często jest, że nasze wyobrażenia o tym jak ktoś inny dochodzi do tego do czego dochodzi, są wyidealizowane, instagramowe... Zawsze wydawało mi się, że posty na bloga/artykuły/książki pisze się w ładnej oprawie - wygodny fotel z ukwieconą tapicerką, piękne drewniane biurko z idealnie ułożonymi bibelotami - koniecznie najcudniejsza na świecie filiżanka z ulubionym płynem... och ach, malinka-delikatesik. Aż zaczęłam sama pisać... często w różnych formach i sytuacjach życiowych - raczej dalekich od mojej wyidealizowanej wizji. Ale czy jest w tym coś złego?! Nie. Podczas swojej pracy czynię przestrzeń wokół mnie nieznośnie zaśmieconą, chaotyczną, piramidy z przedmiotów czekające tylko na delikatny ruch powietrza, by z hukiem upaść i potoczyć się po ziemi. I choćbym się starała nie wiem jak bardzo zrobić to, co robię (podczas pisania, podczas gotowania, podczas tworzenia dekoracji) w sposób instagramowy - nadający się na każdym etapie działania do sfotografowania i pokazania światu, to nie jestem w stanie tego zrobić bez tracenia na jakości wykonywanych działań. Gdy zaczynam tworzyć (tak, ja tworzę!!) przedmioty wokół mnie, powietrze, światło - wszystko co mnie otacza zaczyna rezonować ze mną w rytm, z jakim płyną moje myśli czy działają moje ręce. Przestrzeń nie może wyglądać inaczej gdy przez moją głowę przechodzą huragany myśli, gdy każda minuta działania wypełniona jest po brzegi tak dużą energią, płynącą z pasji. Władanie (pozornym) chaosem jest dla mnie ogromną inspiracją, daje mi niezwykłą wolność w działaniu, w pełnym przeżywaniu i czerpaniu garściami doświadczeń z procesu tworzenia. Ale za cholerę nie jest to instagramowe. No nie sprzedam kulis mojej pracy w ładnej formie - bo zwyczajnie te kulisy jej nie posiadają. I zaczynam dojrzewać do myśli, że każdy z czymś ma pod górkę, że każdy chciałby coś lepiej czy inaczej, by wyglądało jak u Xińskiej. I są tu dwie drogi. Albo skupisz się na pozorowaniu wyobrażonej drogi Xińskiej we własnym życiu, albo zaczniesz działać swoim sposobem, w swoim tempie, inspirując się innymi ale działając po swojemu i wreszcie zaczniesz osiągać efekty, które będą Ciebie satysfakcjonować. Gdy ujrzałam efekty swojej pracy zaczęłam doceniać drogę, dzięki której je osiągam.
Nauka numer jeden na dziś - z każdej niemocy i średnich półśrodków (mentalna telekawa) można czerpać siłę do działania.
Nauka numer dwa - droga, którą przemierzamy może być piękna/wartościowa, niezależnie od tego, czy jest łatwą do uchwycenia w obiektywie czy nie, pod warunkiem, że daje nam spełnienie, cieszy nas, lub prowadząc czasem przez wyboiste fragmenty, pomaga w czerpaniu z życiowej nauki,by odrobić swoją własną lekcję życia.
Nauka numer trzy - choć raz zamiast idealizować czyjąś drogę doceń lub chociaż zauważ wartości swojej własnej.
Jestem panią swego chaosu! I potrafię jak nikt inny go ogarnąć i zorganizować - na własnych warunkach!
Ps. Ale kawę to jednak polecam pić naprawdę, w realnym towarzystwie drugiej osoby - już dość szkód mamy z rocznej izolacji i społecznego dystansu!