Córka Matki Ziemi
📅 26.11.2022
Nie przypuszczałam, że miejsce, w którym żyję, ma na mnie taki wpływ. Dałam się zwieść ułudzie wygody, lekkości, wszechogarniającej dostępności tego, czego jak mniemałam, było mi trzeba. Ale po kolei.
Wychowywałam się na wsi. Może nie takiej, jak pokazują na filmach — gdzie dziadek po zakupy jeździ furmanką, na płocie suszą się gliniane garnki, a pod każdą strzechą ucierane jest masło, ale jednak na wsi. Zieloność lasu, przestrzeń łąk i pól, sady pełne drzew owocowych, niebo zawieszone nad głową i rozświetlone milionem gwiazd. Doskwierała mi odległość od miasta, bo miasto było jak kufer pełen skarbów. Teatr, kino, galeria handlowa — wtedy nazywana domem towarowym, szkoły, zajęcia dodatkowe, kawiarnia i restauracje. Kusiło mnie to.
Spokój wsi, wszechobecna zieleń, wieczorne koncerty świerszczy i zasypane śniegiem ulice w zimie — to wszystko wydawało mi się takim zwykłym, pospolitym. Przestrzeń, w której beton nie wpisywał w sztywne ramy. Pory roku fundujące zajęcia popołudniowe. Jakież to było nużące, przewidywalne. Nuda, nuda, nuda.
Prawie dziesięć lat temu dałam się pochłonąć bez reszty miejskiej dżungli. Nie mogłam sobie wyobrazić powrotu na wieś, tych odległości do pokonania, autobusów i czasu, który w nich przepływał mi przez palce. Planowania i odraczania w czasie realizacji spraw, wymagających konkretnej infrastruktury. Chłonęłam całą sobą tę szybkość, którą oferowało. Wciągałam w nozdrza natychmiastowość i pęd, który jak mi się tedy wydawało, pozwalał mi latać. Miasto stało się moim domem. A później stało się moją klatką...
Pamiętam marzec 2020 roku. Zamknięcie w betonowych ścianach mieszkania na ósmym piętrze. Nie, żebym go nie lubiła, lubię i to bardzo, ale... Wszystkimi zakończeniami nerwowymi mojego ciała zaczęłam pragnąć zieloności traw, kolorów kwiatów, miękkości ziemi. Zatęskniłam za wsią, za przewidywalnością pór roku dających poczucie bezpieczeństwa. Za przestrzenią wypełnioną szumem liści i szelestem traw.
Nerwowość i strach szczelnie otuliły moje ciało. Chłód bezdusznego betonu boleśnie świdrował mój mózg. Długo nie potrafiłam zlokalizować źródła lęku, poczucia wyobcowania i samotności. Czułam się jak roślina wyrwana z gleby — zawieszona między być lub nie być, między rośnięciem a powolnym i cichym więdnięciem. A ja chciałam żyć! Znów czuć na sobie powiew wiatru i źdźbła trawy figlarnie muskające moje łydki podczas spaceru. Obudziła się we mnie tęsknota tak wielka jak ta, której doświadczałam, pragnąc być matką, a czas odraczał moją potrzebę w nieskończoność.
Zabrakło mi rytmicznego bicia serca Matki Ziemi. Jej ciepłych ramion ulepionych z mchu, zielonej trawy i miękkości gleby. Jej łez wzruszenia w postaci rosy, nad cudem flory, w którą jest ubrana.
Kiedyś, mam wrażenie, że w poprzednim życiu, na studiach uczyłam się o hortiterapii, o lasoterapii... Jak ja z tego drwiłam! Jakie banalne mi się to wydawało. Serio ktoś wierzy, że las lub ogród mogą z czegokolwiek uleczyć? - pytałam siebie samą. Nigdy głodnego nie zrozumie ten, kto zawsze zasypia z pełnym i sytym brzuchem. Doświadczyłam głodu natury, wtedy, na tym ósmym piętrze bloku z wielkiej płyty.
Spacer po lesie nabrał dla mnie niemal mistycznego doznania. Bukiet kwiatów był jak najcenniejszy skarb. Zapragnęłam powrócić do domu mojej Matki Ziemi. Pozwolić Jej na to, by oplotła mnie swą życiodajną mocą, wpompowała w serce zieloność lasu, wyściełała układ nerwowy puszystością ziemi z kretowisk. Przemyła oczy rosą, bym na nowo nauczyła się patrzyć. Oczyściła głowę z posępnych myśli, zastępując je szumem z koron drzew i śpiewem ptaków.
Dziś już wiem, że byłam o krok od szaleństwa z rozpaczy za Nią. Nie umiem bez Niej żyć i nie chcę bez Niej żyć. Jest mi Matką i Przyjaciółką, Powierniczką i Nauczycielką. Z szerokością widnokręgu otwiera swe ramiona. Z cichością, pokorą i niezwykłą mocą przyjmuje mój ból, strach, lęk. Nigdy nie ocenia. Zawsze wysłucha. Napełni życiodajną energią. Z jaką wyrozumiałością patrzy, gdy próbuję ujarzmić jej naturę nieposkromioną?! Nie złości się o to na mnie. Wie, że jeszcze wiele próby muszę podjąć, bym pojęła, że w Jej obliczu jestem jedynie maleńkim elementem całej układanki. Patrzy wtedy na mnie jak matka spoglądająca na dziecko, które z niedowierzaniem odkrywa, że wiatru nie da zamknąć się w słoiku. Tak ją sobie wyobrażam.
Mogę żyć bez kina, teatru, galerii handlowej. Bez telefonu, komputera i dostępu do informacji dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale wyrwana z tych bezpiecznych objęć, popadnę w obłęd i umrę z tęsknoty za Jej życiodajną mocą i energią.
Jestem córką Matki Ziemi. Czuję w sobie Jej pulsowanie. Już nigdy Matko nie wyrzeknę się Ciebie, bo wiem, że jeśli to zrobię, umrę i zniknę bezpowrotnie.