Skip to content

Czy w szpitalu można płakać?

  • macierzyństwo
  • w świecie emocji

📅 11.06.2023

Nie było mnie tu dłuższy czas. Co wcale nie znaczy, że w mojej szafie panował bezruch. O nie! Tam nawet gdy nic się nie dzieje, to wszystko się dzieje. Tym razem było podobnie. Byłam w szpitalu. Co gorsza, nie za swoją sprawą, a z powodu choroby dziecka, mojego dziecka.

Nie lubię szpitali. Boję się ich. Nie tyle samych szpitalnych procedur, ile wspomnień. Tego uczucia bycia zdaną samą na siebie, gdy jest się zamkniętą w małej sali z dzieckiem, podłączonym do kroplówek i innych kabelków. Pamiętam bardzo dobrze ten dławiący w gardle strach, gdy pierwszy raz trzymałam w ramionach moje nowonarodzone dziecko, a szpitalne ściany patrzyły na mnie z niemą wrogością i chłodem. Ich obojętność potęgowała moją samotność.

Później odwiedzaliśmy w tandemie szpital jeszcze trzy razy. Ostatnio, po trzyletniej przerwie, był czwarty raz. Mimo upływu czasu, nic tam się nie zmieniło. Nadal chłód, samotność i strach. I nadal we mnie ta durna pokora przed białym kitelkiem. Kiedy z tego wyrosnę? Bo wyrosnę kiedyś, prawda?

Zakładanie wenflonu nie jest przyjemne. A gdy ma się niespełna pięć lat, to jest to po prostu przerażające. Wszystko, co związane jest z krwią i przerwaniem ciągłości skóry, przeraża. Bo gdy ma się pięć lat, to te ciche i złowrogie ściany krzyczą niemo jeszcze głośniej. A gdy jest środek nocy, ciemno i jakaś obca kobieta siłą trzyma dziecięce ciało, by ta druga mogła wbić się w nie igłą... przerażenie i płacz są jedyną normalną reakcją, jaka przychodzi mi, dorosłej kobiecie, do głowy.

A wenflon w ręce?! Kto choć przez chwile nie myślał, że po jego "zamontowaniu" w żyle ma się nie giętką rureczkę a właśnie igłę, niech pierwszy rzuci kamieniem. I w tę normalność reakcji ciała i głowy wkracza racjonalność, profesjonalizm i oczekiwania pani pielęgniarki. I racjonalizowanie strachu. I argumenty w stylu "czego krzyczysz, nie wiesz, że to dla Twojego dobra?!" Jakby emocje trudne potrafiły spakować walizkę i odejść, gdy tylko usłyszą, że to, co je wywołuje, jest dla dobra jednostki.

Nie mam pojęcia, czy szanowna pani pielęgniarka słyszała o traumach dziedziczonych, o emocjach zatrzymanych, pokoleniami niewyrażanych. O poziomie lęku wcześniejszych pokoleń wynikającego z niemożności przeżywania wszystkich emocji w warunkach bezpieczeństwa, akceptacji i miłości.

Czy ona wie jak bardzo moje pokolenie i jej, dalekie są od czucia siebie samych, własnych emocji i granic? Czy ma świadomość, że dzieci XXI wieku nie mają w sobie tego lęku przed dorosłymi, nie pozwalają na to, by emocje były w nich tłamszone? Że jak się boją, to się boją i płaczą z tego strachu. Nie zaciskają zębów, bo "oj tam, oj tam, do wesela się zagoi, wcale tak nie boli, nie przesadzaj to tylko wenflon".

I to koronne "za moich czasów trzeba było wysiedzieć, to się siedziało. I nie wolno było pisnąć słówkiem, żadnych płaczów! Kiedyś to ludzie byli twardzi, teraz te dzieci przewrażliwione!"

Projektuję w głowie rozmowę, na którą tym razem jeszcze gotowa nie byłam. Bo gdy widzę pielęgniarski/lekarski uniform, to moje doświadczenie i wiedza kurczą się, a ja wraz z nimi. I znów jestem małą dziewczyną, która potakuje głową. Nie sprzeciwi się, nie tupnie nóżką, bo przecież nie wolno. Być może ta rozmowa wyglądałaby tak.

-Ale jak szanownej pani z tym było, jako dziecku. Pogrążonemu w strachu, którego wyrazić nie mogło? -Wyrosłam na ludzi. -Nie pytam na kogo pani wyrosła, pytam jak się pani czuła jako to małe, osamotnione w swym strachu i innych emocjach trudnych, dziecko.

Świat dorosłych jest prostszy, bo mają prawo reagować. Jak coś wkurzy do żywego, można trzasnąć drzwiami, siarczyście zakląć pod nosem lub w głos, można zabrać swoje rzeczy i po prostu wyjść. A gdy jest się dzieckiem? To nie dość, że nie można zrobić żadnej z wyżej wymienionych czynności, to jeszcze odbierane jest prawo do wyrażania strachu, odreagowywania bólu. Trzeba się poddać.

Finalnie i tak usłyszy się, że "wcale aż tak nie boli"... Skąd pani wie, jak ono odczuwa ból? Każdy z nas czuje go inaczej. Ja sama byłam kiedyś bardzo na niego odporna. Do czasu. Teraz sygnały bólowe mojego ciała budzą we mnie bestię. Odpala mi się taka złość i dzika potrzeba uśmierzenia bólu za wszelką cenę, że tylko danie mu możliwości ujścia poprzez krzyk, pozwala mi na to, by nie wybuchnąć, dosłownie. Nie rozpaść się na kawałki. Przez rok ciągłego bólu zagryzałam wargi, jakoś to będzie, dam radę, wytrzymam. Już wiem, że ból warto zwerbalizować, nazwać, wyrazić.

No tak, ale "chłopy takie są". Pewnie, wszyscy tacy sami. Tylko piwko i meczyk. Pięciolatki też. Nie to, co dziewczynki, "dziewczynki to są mocniejsze, więcej zniosą". Jakie to straszne, że dziewczynkom także odebrano prawo do tego, by powiedziały dość. Mają z pokorą i słodkim uśmiechem znosić trudy. Muszą być mocne, wszak kto dzieci rodzić będzie?!

Gdy mnie coś boli, to płaczę. Gdy mnie coś wkurzy, to trzasnę drzwiami, rzucę siarczyste ...mać. Gdy się boję, to krzyczę z przestrachu. Gdyby ktoś posadził mnie na kozetce, trzymał siłą ręce i nogi, to gwarantuję, że darłabym się i wyrywała tak, że piekło gotowym byłoby się otworzyć. A od dzieci uległości oczekujemy...

"Pani do niego mówi i mu tłumaczy, a on nie słucha... Nieładnie mamy nie słuchać..." A gdy pani jest przerażona to pierdololo o tym, że coś zaraz minie i strasznym nie jest, dociera do pani?! Bo do mnie nie. Gdy jestem przerażona, to mój mózg schodzi do podziemia (na poziom gadzi) i nastawiony jest tylko na przetrwanie. W poważaniu ma wszelkie argumenty.

W szpitalach panuje alergia na łzy, zwłaszcza te dziecięce, ale zdarza się i że na te kobiece. "Bo co pani ryczy? Tu nie ma co ryczeć, trzeba się wziąć w garść i ogarnąć!" Czy w szpitalu wolno płakać? Pewnie tak, ale tylko w skrytości poduszki, tak by nikt nie słyszał...

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful