Gdy przybywa miejsca w mojej szafie
📅 06.06.2021
Zdarzyło się! Pierwszy raz od ponad roku się zdarzyło! Wyszłam. Z ludźmi i do ludzi. Bez torby wypełnionej niezbędnymi akcesoriami - autkami, chusteczkami, piciem, przekąską, łopatką, okularkami i innymi, codziennymi lokatorami mojej ogromnej, niemającej dna torby. U mego boku, jakby od niechcenia, na luzie dyndała malutka torebunia... Jaka odmiana! A w jej środku... absolutnie nic dzieciowego!
Miło było usiąść przy restauracyjnym stoliku. Nawet mimo szalejącego wichru, który z każdym podmuchem bardziej i bardziej wprowadzał nieład na blacie stolika, przesuwając według własnego uznania wszystkie lekkie dodatki jego wystroju. Nie ważne, że zimno wciskało się w każdy zakamarek ciała, a zęby grały Marsz Turecki z zimna. Wyszłam! Do ludzi! Normalność spłynęła na mnie. Tęsknota za "dawnym" w sposób płynny przechodziła w radość z tego co tu i teraz.
Miłe towarzystwo, smaczne jedzenie, orzeźwiający napój. Nooo, tak można żyć! Do domu wracałam pędem, niesiona przez wiatr, dygocząc z zimna, ale niezwykle zrelaksowana i szczęśliwa.
A gdy otworzyłam drzwi mojego domu, gdy weszłam do środka, dwie pary zaciekawionych oczu zwróciło się w moim kierunku. Wyszłam na kilka chwil, wcale nie na długo, a miałam wrażenie jakbym powróciła po wielu wielu latach. Nie to, że tęskniłam. Bez przesady... Ale dałam sobie przestrzeń do tego, by być sobą w wydaniu, które zwykle najmniej doceniam, dopieszczam, zauważam. Dałam sobie tych kilka chwil, by znów stać się tylko i aż kobietą - nie żoną, nie matką - kobietą.
I nagle okazało się, że czasem, by być z kimś naprawdę blisko, potrzeba pozwolić sobie na to, by stanąć w oddali, by stworzyć dystans, na chwilę zmienić przestrzeń, wsłuchać się w siebie samą, by lepiej usłyszeć dialog w relacji. Mąż w ciągu tych kilku zaledwie chwil jakby bardziej wyprzystojniał, jego oczy spoglądały na mnie z ciekawością bez cienia rutyny, przewidywalności czy nudy.
Jakiś czas temu, podczas rozmowy ze starym znajomym padło z jego ust sformułowanie, że miłość w dzisiejszych czasach stała się egoistyczna. We wszystkim (w tym i w relacjach) za dużo jest egoizmu. Gdy tylko to usłyszałam, od razu odezwał się we mnie głos, który jeszcze kilka lat temu w ogóle nie byłby słyszalny w gąszczu przekonań i wynikających z nich powinności względem drugiej osoby, męża, partnera. Mam poczucie, że przez wiele wiele lat zbyt mało było wsłuchiwania się w siebie samą/samego, w to czego się pragnie, jakie potrzeby się ma i świadomość, że w ogóle się je posiada. Wszystko było powinnością, poświęceniem, życiem dla innych, rezygnacją z siebie dla dobra miłości... I owszem bywa, że sprawy przybierają trudny i bolesny obrót, bo nagle otwierają się oczy i do głosu dochodzi własne ja - można się tym zachłysnąć, można pomylić wolność z robieniem co się chce i jak się chce, przekraczając granice drugiego człowieka, raniąc przy jednoczesnym odsuwaniu od siebie odpowiedzialności za własne decyzje oraz ich konsekwencji. Łatwo pomylić wolność z robienie co do głowy strzeli, bez oglądania się za siebie. Pomylić kochanie siebie samej/samego z zadufaniem i samouwielbieniem. Pomylić uważność na własne potrzeby z poczuciem bycia pępkiem świata, któremu się należy. Dopiero gdy człowiek sam w sobie staje się monolitem, czuje się kompletny, buduje bez obarczania odpowiedzialnością za siebie samego drugiej osoby. Chcę byś mnie dobrze zrozumiała. Wiem, że bycie z druga osobą to odpowiedzialność za relację, więc siłą rzeczy odpowiedzialność po części za drugiego człowieka. Chodzi mi raczej o sytuację w której, będąc w związku ktoś zakłada, że tylko ta druga strona może dać szczęście, jest odpowiedzialna za to jak się czujemy, za nasze poczucie wartości, poczucie spełnienia. A przecież ode mnie samej zależy co myślę, co czuję, jak reaguję, czy czuję się kompletna. Jeśli nie kocham siebie samej, to tej ważnej cząstki miłości wciąż będzie mi brakować. Jak ktoś inny może ją wypełnić? Ta pustka wciąż i wciąż będzie dopominać się swego. A ja wciąż i wciąż mogłabym oczekiwać, wymagać, żądać, by to ktoś inny coś z tym stanem rzeczy zrobił, podczas gdy taką moc sprawczą posiadam tylko ja. Dziś dla mnie udana relacja to nieodpuszczanie sobie siebie samej ale i praca, dążenia, dbanie o tę nić porozumienia między dwojgiem ludzi.
Musiałam przeorganizować troszkę wnętrze mojej szafy. Uznać za fakt, że wyjście gdzieś samej czy z koleżanką (bez męża i dziecka) nie jest końcem świata, nie jest zaniedbaniem roli żony i matki. Jest zwyczajnym elementem życia - jak chodzenie do fryzjera, na zakupy czy na wizytę u fizjoterapeuty.
Cudownie jest wyjść, by z radością móc wrócić. Kobieto, dbaj o siebie, bo także jesteś ważna!