Jesteś dobrą i mądrą kobietą
📅 13.11.2022
Ostatnio coś wisiało w powietrzu. Uczucie niepokoju przeplatane stanem wewnętrznego rozdygotania. Czekałam, rozglądając się, z której strony coś spadnie. Bo że spadnie, pewna byłam całą sobą.
Nie lubię, gdy natłok wydarzeń porywa mnie swym nurtem. Wolę czuć grunt pod nogami, mieć chwilę na skonfrontowanie tego, co poza mną z tym, co we mnie. Nie zawsze jest to możliwe. Bywa, że tak jak ostatnio, bańka złudnego poczucia kontroli nad czymkolwiek pryska w ułamku sekundy.
Wiesz gdzie przywiódł mnie ten spływ nurtem sytuacji wydarzających się? Do granic, moich własnych granic. Wierzę, że pewne sytuacje wydarzają się nam w konkretnym celu. Mam poczucie, że zadziewają się tyle razy, ile potrzeba bym coś pojęła, coś przyswoiła, coś odkryła, lub coś wprowadziła ze strefy teorii w praktykę.
O granicach pisałam już wiele razy. I wiele razy życie stawiało mnie w sytuacji, w której teorii nie potrafiłam przekuć w czyn. Później, przed lustrem wyrzucałam sobie, że mogłam coś powiedzieć dokładnie tak, albo inaczej, użyć tego argumentu lub innego.
Życie znów powiedziało mi "sprawdzam", a ja w ten egzamin weszłam całą sobą. Nie mówię, że było to łatwe, że przyszło mi z taką lekkością, z jaką odkręcam słoiczek kremu pod oczy. Kosztowało mnie to trochę emocji, wewnętrznego rozdygotania. Pojawiło się (na krótko, ale pojawiło) poczucie winy, filtrowanie błota przez własne serce. Ale to wszystko, ten wysiłek, emocje, branie do siebie... pierwszy raz przypominały burzę. Nie huragan i tsunami w jednym, lecz burzę, taką jak te wiosenne.
Poczułam lekkość, ale i siłę. Pierwszy raz dałam sobie prawo do zaznaczenia i obrony własnych granic. I nie musiałam walczyć! Nic nikomu wyrywać, rozbijać się łokciami, uciekać do podstępów, czy planować ze szczegółami sposób działania. Zrodziło się we mnie silne przekonanie, że moje granice są moją świętością i to ode mnie zależy czy pozwolę, by inni je przekraczali. Zupełnie jakby własne granice tworzyła moja świadomość. Zrodziło się we mnie przekonanie, a później cała reszta wydarzyła się sama.
Gdy kurz opadł, przez chwilę czułam się tak, jakbym wszystko, co we mnie, ale i to, co dookoła, ułożyła raz na zawsze. Teraz bawi mnie moja naiwność. Wtedy, przez ułamki sekundy uwierzyłam w to. Że granice wystarczy zaznaczyć raz i stają się tak wyraźne, jak Wielki Mur Chiński... A później spadł na mnie mocniejszy cios. Tym razem bardziej precyzyjny, uderzający w najczulsze miejsce. I choć była to dla mnie ciężka próba, widzę jak bardzo była mi potrzebna. Są sprawy w moim życiu, w których niezależnie od upływającego czasu, czuję się jak nowicjuszka. Z trudem przychodzi mi przyjrzeć się błędom, zwłaszcza w tych najważniejszych dla mnie sprawach. Czuję ból, palący, zalewający mnie ogniem wstydu i poczucia małości. Jeśli piekło istnieje, to to uczucie jest jego filarem.
Mam w sobie własne prywatne piekiełko. Powoli odbieram mu moc panowania nade mną. I sytuacje pod tytułem własne granice, dostarczają mi zasobów, bym uwierzyła, że pomimo mej małości jestem dobrym człowiekiem. Mam w sobie mrok, lecz pozwalam jasności rozgaszczać się w nim.
Chciałabym bym nieskazitelną, dobrą od stóp po koniuszki kosmyków włosów. Łatwiej byłoby prawić o tym, co w życiu jest dobre, a co złe. Grubą kreską oddzielać sprawy kategoryczne. Chciałabym zawsze stać po tej słusznej stronie, nie mylić się nigdy. W porę hamować myśli, słowa i ciało. Mieć poczucie kontroli... Nie tyle nad sobą, ile nad cudzymi interpretacjami mnie samej.
Niewiarygodne... Te wszystkie elementy zazębiają się, przenikają, wypływają na taflę wody w dowolnych konfiguracjach oraz odpowiednich i tylko dla nich zrozumiałych momentach. Najpewniej właśnie po to, by pokazać mi, jak daleko jestem jeszcze w lesie, ile drogi przede mną. Tęsknię do bycia idealną, jakby ludzka powłoka czasem przygniatała mnie swym ciężarem. Jakby moje pragnienia pamiętały mnie skąpaną w czystej dobroci i jasności.
Czasem wolałabym nie myśleć tak dużo, nie odczuwać tak mocno, nie filtrować wszystkiego przez serce. Obiektywnie przyjąć, że jestem dobra... Co wieczór mówię to mojemu synkowi — jesteś dobrym i mądrym chłopcem — a on odpowiada, że jestem dobrą i mądrą kobietą. I dopiero dziś, pierwszy raz tak bardzo mnie to poruszyło. A może faktycznie na poziomie ludzkiej i niedoskonałej powłoki jestem najlepszą wersją siebie? Jeśli tak jest, to skąd przychodzą do mnie te wyrzuty sumienia, żal, wstyd — rozdrapujące blizny po błędach i potknięciach, tak ludzkich i naturalnych, a jednak dla mnie trudnych do udźwignięcia? Skąd we mnie to piekło, które sama w sobie buduję? Jaką lekcję mi niesie?