Kiedyś, to byłam ja!
📅 24.07.2022
Odnoszę wrażenie, że wszystkim żyłoby się łatwiej, gdybyśmy przestali zgadywać czego potrzebują inni ludzie, a zaczęli ich słuchać. Na tym mogłabym zakończyć pisanie tego posta. Ale mogę też rozwinąć swoją myśl i nakreślić bieg historii, wyznaczający ten kierunek myślenia. Spróbujmy. Wróćmy do początków. Bo wszystko, co się wydarza i co nas spotyka, ma jakieś swoje źródełko, skądś się bierze.
Przez długie lata wiedziałam lepiej czego komu i w jakiej ilości należy dać, by był szczęśliwy. Takie podejście do życia, ludzi, relacji kosztowało mnie wiele łez i kilka lub nawet kilkanaście straconych znajomości. Poczucie skrzywdzenia, wewnętrznego bólu i niedocenienia. Wieczna szarpanina. Chciałam dobrze, z własnej woli rozdzierałam szaty, by dla każdego wystarczyło, ale moje poświęcenie spotykało się z niewdzięcznością, odrzuceniem, zlekceważeniem. Złość mieszała się z goryczą żalu, zatruwając mi życie.
Któregoś razu dotarło do mnie, że nie wiem, czego ktoś potrzebuje, jedynie się tego domyślam. A te domysły zbudowane są z moim pragnień, nie pragnień drugiej osoby. Mierzę świat miarą własnego serca, a przecież może mieć ono inną pojemność i głębię niż cudze. Moje ścieżki, drogi, rozwiązania, są idealne dla mnie, nie koniecznie dla kogoś innego. To była moja nowa prawda życiowa numer jeden. Prawda numer dwa mówi o tym, że ludzie często wiedzą, czego chcą i głośno o tym mówią. Wystarczy posłuchać uważnie, zamiast słuchać pobieżnie, by w ułamku sekundy obmyślać strategię działania. Wyobraź sobie, że Pani Iksińska mówi, iż potrzebuje napić się herbaty, to znaczy ni mniej, ni więcej, że chce... napić się właśnie herbaty. Tylko tyle i aż tyle. Dość wymyślonych przykładów. Oprzyjmy historię na sytuacji z życia wziętej.
Jakiś czas temu zapragnęłam malutkiej świecy zapachowej. Takiej w sam raz na mój nocny stolik. Nie dużej, nie średniej, ale malutkiej. Oczami wyobraźni trzymałam już ją w dłoniach, z czułością gładząc chłodne szklane naczynie mieszczące się w jednej ręce, wypełnione sojowym sercem. Zamówiłam dwie malutkie zapachowe świece. Zamarzyła mi się lawenda i zapach sosny. Leśny aromat do salonu i kojąca lawenda w sypialni... Rozmarzyłam się. Wyczekiwałam z niecierpliwością paczki. Różne zawirowania losu sprawiły, że musiałam zmienić zapachowe plany aranżacyjne. Co się dzieje z tymi łańcuchami dostaw, to ja nie wiem. W Biedrze brakuje cukru, w świeczkowni sosnowego olejku... Nic tylko iść zbierać chrust... Nie jestem królową dram, można się ze mną dogadać i w gruncie rzeczy umiem chodzić na kompromisy. Nie ma sosny, będą dwie lawendy.
Z reguły wiem, czego chcę. Jasno określam oczekiwania i raczej nie lubię być zaskakiwana. To dość ważny element całej świeczkowej przygody. Twórczyni świeczek wpadła na przemiły pomysł, że w ramach "rekompensaty" za zawirowania około zamówieniowe wyśle mi zamiast wyczekanych mini świeczek, takie w wersji king size... Oczywiście w ramach niespodzianki, bez uprzedzenia. I okey, umówmy się, że są na świecie większe dramaty, poważniejsze problemy, sprawy ogromnej wagi, a ja tu o świeczkach... Ale te świeczki są w opowieści tylko symbolem.
Przyszły dwie duże świeczuchy... Rozmiar zamawiany z rozmiarem rzeczywistym nijak się miał, "ale z serca, Pani chciała dobrze"... Szybko okazało się, że Pani postanowiła zaskoczyć mnie nie tylko rozmiarem, ale i nutą zapachową. A do tego ciekawa była moich wrażeń. Kobieto, nie wywołuj wilka z lasu. Serio, machnęłabym już na to ręką. Zamówienie średnio udane, trudno. Zdarza się. Ale Pani drążyła i dopytywała. Nie dała się zbyć. Nie lubię robić dobrej miny do złej gry. Uśmiechać się, gdy mi nie do śmiechu. Komplementować, gdy nie czuję w sobie wagi komplementu. Nie znoszę silić się na miłą nieszczerość. Wolę szorstką prawdę.
Napisałam, że rozumiem przesłanie i chęć zaskoczenia mnie, ale nie TO zamawiałam. Na co słyszę (czytam) tekst, że Pani chciała dobrze, ale jak sama stwierdziła "nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu" (z tym się zgadzam). A na koniec, wisienka na torcie — Pani pisze, że widać "nie warto być dobrym człowiekiem"... I tak sobie myślę, to tu się właśnie zadziało...
Przez ułamek sekundy poczułam ukłucie w sercu... "Sprawiłam kobiecie przykrość... Pisze mi, że tak się starała, serce w zamówienie włożyła. A ja jak ostatnia nafochana... nie wiem kto, piszę..." A no właśnie. Napisałam, że nie TO zamówiłam. Gdy idę do warzywniaka i proszę o duże pomidory, to chcę dużych pomidorów. Gdy proszę o kwaśne truskawki, to nie chcę kupić tych słodkich. Czysto biznesowe spojrzenie na transakcję. Zamawiam coś konkretnego i za ten konkret płacę. Jak bumerang powróciła sprawa poczucia odpowiedzialności za cudze emocje. Tym razem tylko na maleńki ułamek chwili. (To prawda, że nowego podejścia do wielu spraw można się nauczyć. Nie jest to łatwe, trwa to trochę, towarzyszą temu różne emocje, zwykle trudne, ale można!) Czy Pani Świeczkowa ma do mnie pretensje, że nie doceniłam faktu wysłania mi innego, niż zamawiałam asortymentu? Czy Pani Świeczkowa, jest rozżalona, że nie doceniłam gestu? Czy Pani Świeczkowa czuje w sobie gorycz żalu, że wysłała duże świece, mimo że ja zapłaciłam za malutkie, a z moich ust nie płynie zachwyt? Nie wiem, trudno było rozmawiać konstruktywnie. Tak sobie tę sytuację interpretuję, tak widzę... siebie w podobnych sytuacjach, przez większość mojego życia. Z dobrego serca, by zaskoczyć, dawałam ludziom zupełnie co innego, niż potrzebowali i "zamawiali", a później rozgoryczona miałam pretensje do świata, że ktoś nie docenił.
Teraz już rozumiem tych wszystkich niedoceniających mojej nadgorliwości ludzi, którzy stanęli lata temu ma mojej drodze! Przepraszam Kochani, dziś już rozumiem Waszą złość.
Poczułam, jakbym rozmawiała z młodszą wersją siebie sprzed lat. Toczka w toczkę. Oskarżycielskie łkanie ofiary losu — nie warto być dobrym człowiekiem, i tak nikt tego nie doceni, a ja zbiorę cęgi za swoją dobroć.
Na tym polega problem! Na wciskaniu ludziom tego, czego im nie potrzeba i oczekiwanie od nich wdzięczności za to!
I żeby nie było, wierzę, że ta Pani chciała dobrze. Wierzę, że ona sama byłaby zachwycona, gdyby w zamówieniu znalazła duże świece zamiast małych. Wierzę w to bardzo mocno. Tylko że ja nie jestem tą Panią, a ta Pani nie jest mną.
Ile razy zdarzyło mi się wciskać komuś w dłonie czy serce to, co uszczęśliwiało mnie w dzikim przeświadczeniu, że właśnie ratuję komuś życie?! Często stawiałam się wtedy w pozycji ofiary własnej dobroci. Bo chciałam dobrze, a ktoś nie docenił. Wystarczy słuchać i mieć w sobie wiarę, że ludzie także potrafią odgadnąć, czego potrzebują, czego pragną. I zaakceptować cudze wybory lub chociaż dać innym prawo do własnego zdania, własnej drogi. A gdy trudno jest patrzeć na to, jak ktoś nie chce skorzystać z naszej dobroci, warto pójść swoją drogą. Nie da się ludziom dawać tego, czego nie chcą. Chociaż nie, da się. Na tym przecież polegają nieproszone "dobre" rady. Nie da się tego robić bez finalnego poczucia frustracji jednej czy drugiej strony.
Wiesz, co w tej całej świeczkowej sytuacji najbardziej mnie poruszyło?! Jeszcze kilka chwil temu w wielu życiowych sytuacjach zareagowałabym jak moja Świeczkowa Wróżka.
Wydawało mi się, że wiem, czego ludzie potrzebują, z góry zakładałam które rozwiązanie uszczęśliwi innych. Nie słuchałam tych, którzy mówili mi o swoich potrzebach, bo ja lepiej wiedziałam, czego im trzeba...
Dziś odnajduję w sobie odwagę by bez wstydu i samobiczowania przyznać, że stałam po drugiej stronie barykady. Przeszłam na te drugą stronę, ale nie z poczuciem wyższości. Już wiem, że na każdego przyjdzie odpowiedni moment, a jeśli nie przyjdzie, znaczy, że któraś ze stron tejże barykady jest mu do czegoś potrzebna. Taką drogą idzie, tego mu trzeba lub tak zdecydował.