Mam skrzydła, których nie ukrywam przed światem
📅 16.01.2023
Ciągnie mnie do tego, przed czym wiele lat uciekałam. Do prostoty dnia codziennego. Do bycia, bez fajerwerków i brokatu. Do zwyczajności i życia wyznaczonego porami roku i wędrówką słońca po niebie. Do sznura na bieliznę i bawełny suszonej wiatrem. Do smaku prawdziwego chleba i pomidorów z przydomowego ogródka. Do oczu wpatrzonych w przestrzeń zamiast w niebieski ekran. Tęsknię do życia, w którym jest prawdziwe życie.
Ugrzęzłam między wygodą i dostępnością a pełnią niosącą za sobą również niewygodny i trud. Między tym, co sprawdzone, a tym, czego eksploracji chciałabym się poddać. Zmęczona jestem zabieganiem o to, by ktoś poczuł się dobrze. Dyplomacją i dbaniem o dobrą atmosferę. Zmęczona jestem niektórymi ludźmi. Nie chce mi się już naprawiać świata i dmuchać w skrzydła osób, którym jestem zbędna, mimo bycia częścią ich drogi.
Znudziło mi się wychodzenie naprzeciw jako pierwsza. Opatrywanie cudzych ran z poczucia powinności. Gryzienie się w język dla dobra ogółu i tego wiecznego układania się z przestrzenią zastaną, w którą weszłam jako ta druga. Nie chcę już dawać więcej, niż chcę dawać. Znów jestem na rozdrożu. Wiem, że to nieuniknione, a jednak przewracam oczami przed drogą, którą sama sobie wyznaczam.
Czasem przeraża mnie to, że wiem, czego chcę. Bezpieczniej jest poudawać niewiedzę, pobłądzić i zastanawiać się. Nie wybierać i zdać się na cudze decyzje. Człowiek jest wtedy lżejszy o ciężar odpowiedzialności, co wcale nie oznacza, że nie dźwiga konsekwencji. Są miejsca i sprawy, których się trzymam z wygody, ale coraz częściej wygoda gniecie mnie w tyłek.
Potrzeba mi piwnicy pełnej przetworów, jabłoni pełnych owoców, ziemi rodzącej bulwy ziemniaków. Surowości przyrody i objęć Matki Ziemi. Potrzebuję wrócić do korzeni. Uwolnić stopy z kajdan twardych butów i pozwolić im czerpać z energii tego, co od wieków ofiaruje nam planeta. Potrzebuję skupić się na sprawach prostych dających zakotwiczenie, by w podróży w głąb siebie nie zatracić ludzkiej powłoki.
Zaczyna parzyć mnie beton. W oczy kłują światła neonów. Chciałabym wyrwać się z objęć miejskiego gwaru. Chciałabym móc zrobić to już teraz, w tej chwili, bez czekania i bez konsekwencji, jakie z moimi decyzjami spadną na najbliższe mi osoby. Zjeść to pyszne ciastko i mieć je nadal w dłoniach z poczuciem sytości w żołądku.
Wiosna woła mnie ku nowemu. A to niespodzianka... Zupełnie jakby czas się zapętlił i wciąż wygrywał tę samą melodię. Po każdej zimie przychodzi do mnie nowe. A ja z coraz mniejszym oporem po to nowe sięgam. I wzruszam się sama przed sobą nad odwagą własną, by iść wbrew głosom, próbującym mnie zatrzymać. I wdzięczna jestem sobie samej, że uwierzyłam we własne skrzydła, że zaufałam sobie w tym, że doskonale wiem, czego chcę i jak po to sięgnąć.
Moje wybory i ścieżki nie są proste. Często potrzebuję natrudzić się, zmęczyć ciało, wypróbować każdą możliwą opcję. Rozpisać na kartce, zamiast wklepać w aplikację trzy komendy, które załatwiłyby za mnie niewdzięczną robotę. Potrzebuję poczuć sól wysiłku, spływająca po skroniach. Wprawiać serce w wewnętrzne rozdygotanie, by z czułością móc je ugłaskiwać. Potrzebuję rozdmuchiwać wewnętrzny ogień, bym czuła, że jestem, że żyję, że idę, błądzę, upadam, wstaję, że doświadczam.
Z intensywności się składam. Z twórczych fal wezbranych. Ze sprzeczności, które wbrew logice i prawom fizyki pasują do siebie jak ulał i są względem siebie kompatybilne. Z głodu życia pełnią. Z sytości zrozumienia własnego. Mam skrzydła, których nie ukrywam przed światem.