Między nocą a świtem
📅 03.05.2021
Za oknem jeszcze ciemno. Sen snuje się po sypialni, jakby pilnował, czy każde z nas zastygło w bezruchu dostatecznie mocno, by uznać, że śpi. I choć moje ciało nadal bezwładnie wtapia się w pościel, to głowa już nie śpi, już nie śni. Czuję, że do świtu jeszcze daleko, ale wiem też, że koniec nocy jest nieuchronny. Oczy nadal po omacku szukają stałych punktów odniesienia. Mimo że ciemność nocy przysłania wiele, to świadomość świtu rozjaśnia ten mrok. Dryfuję w zawieszeniu. Zaczynam lubić ten stan — pełen niedopowiedzeń, wciąż niezapisanej kartki w kalendarzu. Już nie stare, ale jeszcze nie nowe, coś pomiędzy. Z tym pomiędzy zaczynam się oswajać. Ja, spragniona tego co już, w ostateczności, konkretnie zdefiniowane, szczelnie zamknięte w ramy, wchodzę w świat niekonkretny, niemiarodajny, świat pełen dróg jeszcze niewyznaczonych. Ile musiało się wydarzyć, przez ile kilometrów gąszczu, dzikiej głuszy musiałam się przedzierać w poszukiwaniu twardego, znanego duktu, by zacząć czerpać radość z tego, co dopiero do odkrycia, z drogi nie celu.
Miłość do konkretu — wszystko albo nic, natychmiast albo wcale. Na złamanie karku albo z tysiącem kół ratunkowych, oplatających ciało. Wiem już, że można inaczej. Wiem, że ja potrafię inaczej... To są drobne sprawy, pojedyncze gesty, sporadycznie pojawiające się chwile odroczenia, zawieszenia, uniesionej nad ziemią stopy, gotowej do kroku, ale ważącej czy warto, czy trzeba, czy iść, zawrócić, a może zastygnąć w sekundowym bezruchu, by pozwolić emocjom wybrzmieć. By kurz mógł opaść i by oczom ukazał się obraz taki, jakim jest, a nie taki jakim malują go moje odczucia czy doświadczenia.
Metafory było dużo. To może teraz odrobinę konkretu. Zagotowałam się ostatnio. Podgrzewałam emocje od kilku dobrych tygodni, doprowadzając co jakiś czas niemal do wrzenia, by za chwilę zmniejszyć ogień. Balansowałam na granicy między podgrzewaniem a zagotowaniem emocjonalnej zupy. I stało się. Emocje osiągnęły swój szczyt. Wszystko, co do tej pory próbowałam tłumić, wylazło na wierzch garnka. Już prawie wykipiało... Gdy wydarzył się dla mnie niemalże cud... Zastygłam w bezruchu, przyglądając się gotującej tafli moich emocji. Pozwoliłam im w sposób kontrolowany tańczyć z wielką siłą, stojąc na krawędzi dzielącej mnie tylko o krok od wyrzucenia całemu światu tego co czuję, myślę, mojej prawdy objawionej. Zredagowałam wypowiedź, ułożyłam w głowie słowa, myśli, intencje. I... tak pięknie zapakowane zostawiłam za sobą. Nie zdarza mi się zbyt często sięgnąć za półśrodki, zrezygnować z głośnego wyrażenia swojego oburzenia. Nigdy nie kończyło się to dla mnie dobrze. Działanie "na wariata" zawsze obracało się przeciw mnie. Więc tym razem zastygłam między nocą a świtem, w półkroku, nad garnkiem gotującej się, ale nie kipiącej, zupy. Jak widać, ostatnio staję się mistrzynią konkretu... No to wyjaśniłam prosto z mostu, co się wydarzyło...
Zdaje się, że odkrywanie konkretu ostatnio przywdziewa u mnie postać obieranej cebuli...
Dobra, spróbuję raz jeszcze. Wkurzyłam się nie na żarty. Z rozedrganym sercem piszę do mojej serdecznej koleżanki, że już nie mogę, tak się we mnie gotuję, że muszę, bo się uduszę... I jadę z koksem, żaląc się na świat, ludzką podłość, niesprawiedliwość, niekompetencję, złe intencje, że to czy tamto na pewno jest po złości, specjalnie, żeby mi dopiec. I rzucam raczej formalnie i retorycznie pytanie "a może przesadzam"? Nadzieja na bycie ojojaną, pocieszaną, utwierdzaną w moim (przecież słusznym!) przekonaniu bycia w tej konkretnej sytuacji ofiarą rośnie i... Dostaję z tak zwanego liścia, solidnie, na opamiętanie - "przesadzasz jak każda matka"... Ożeż Ty! W buty sobie włóż swoje "przesadzasz". Czy Ty babo nie możesz się ugryźć w język?! Nie możesz mi powiedzieć tego, co chciałabym usłyszeć? Stałam gotowa nad garem, potrzebując maleńkiej kropli oliwy, bym mogła ją dolać do ognia... taka misterna konstrukcja, tyle pasji w oczekiwaniu na wykipienie, na moment wielkiego bum... Ta oczyszczająca siła wybuchu... już czułam na plecach języki ognia, ciało zastygło w oczekiwaniu tego co nieuchronne... A ta małpa wylała na mnie kubeł zimnej wody... Podziękowałam z grzeczności, ale słowa, które cisnęły mi się na usta, były zgoła inne niż te, które się zwerbalizowały i z całą pewnością dalekie były od podzięki... Misterny plan szlag trafił, a ja pierwszy raz przyjęłam do siebie słowa, że być może naprawdę przesadzam. A jeśli nawet nie, jeśli mam rację, to wcale z tego powodu nie muszę podpalać świata. Zastygłam nad garem emocji, pozwoliłam im wrzeć, aż zmiękły i się rozgotowały. Straciły na ostrości. Dopiero dziś mogę z czystym sercem, całą sobą powiedzieć — dziękuję moja Kochana, teraz w pełni doceniam Twoje słowa, potrzebowałam je usłyszeć, mimo że nie chciałam.
Trudną sztuką jest zamilknąć w pół słowa zamiast o jedno słowo za dużo. Stanąć przed mostem, zamiast przez niego przejść i za sobą go spalić. Zastygnąć w bezruchu, zamiast podlewać krzaki pełne dorodnych czarnych wizji. Trudna to sztuka. Ale możliwa.
Czasem zamilknąć oznacza dobitniej zabrać głos, niż wyrzucając z siebie kaskady słów. Gdy przekonałam siebie, przekonywanie świata przestało mieć dla mnie znaczenie.