Miłość zrodzona z bezpieczeństwa
📅 30.10.2022
Zanim przeczytasz ten tekst, pamiętaj, że piszę tu o sobie, Ty możesz mieć inaczej. Masz prawo się nie zgodzić lub mieć inne doświadczenie. Nie jestem też psycholożką czy psychoterapeutką. Nie mam w tym względzie kwalifikacji. Temat emocji, uczuć i różnych dróg samoświadomości zgłębiam chałupniczo i tylko na własnym przykładzie.
Ostatnio jak bumerang wraca do mnie temat poczucia bezpieczeństwa. I zaczynam rozumieć go dwojako. Dostrzegać dwie jego składowe. Poczucie bezpieczeństwa zewnętrzne — wypływające ze środowiska rodzinnego, ze środowiska rówieśniczego. To z czego wyrastamy, fundament, który dają nam rodzice, rodzina zarówno ta, w której się urodziliśmy, jak i ta, którą tworzymy jako dorośli ludzie, praca, stabilizacja na różnych płaszczyznach. Drugi rodzaj poczucia bezpieczeństwa — wypływający z wnętrza, z nas samych, z tego co przeżyłyśmy/liśmy, doświadczyłyśmy/liśmy, czego dowiedziałyśmy/liśmy się o sobie samych, oraz to w jaki sposób na podstawie tych doświadczeń, reagujemy i funkcjonujemy.
Możesz mi uwierzyć lub nie, ale ja to wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa odkryłam w sobie chwilę temu, dosłownie chwilę! Jest to temat, który się we mnie dopiero pojawił. I nie przypadkiem wydarza się to teraz. Myślę, że gdybym nie miała w sobie ugruntowanego zewnętrznego poczucia bezpieczeństwa w postaci rodziny, w której się urodziłam, jak i rodziny, którą stworzyłam, w relacjach z innymi ludźmi, w pracy, wśród przyjaciół i znajomych, temat w ogóle nie miałby warunków do tego, by wypłynąć z głębin podświadomości.
Danie sobie zgody na to, by być każdą wersją siebie, czuć się bezpieczną nawet z tym, że nie wszystko, co robię; nie wszystko, co mówię; nie wszystko, o czym myślę, jest jasne. Bo może być też ciemne. Może się w tym ukrywać jakiś rodzaj mroku. I że to też jest w porządku. Że jestem zbudowana z elementów jasnych i świetlistych, ale i z ciemnych, nieprzyjemnych dla oczu. I w obu przypadkach mam prawo czuć wyrozumiałą i troskliwą miłość do siebie samej.
Miewam takie przebłyski z przeszłości, jakiś rodzaj retrospekcji wewnętrznej. Nagle, w najmniej odpowiednim momencie staje mi przed oczami jakaś scena z przeszłości z moim udziałem. Jak łatwo się domyślić, nie są to miłe obrazy. Raczej takie pełne wstydu, zakłopotania i poczucia winy. I kiedy nachodzi mnie taka myśl, moje ciało zaczyna reagować dokładnie tak, jakby w tej sytuacji właśnie się znalazło. Serce zaczyna mocniej bić, oddech przyspiesza, czuję, jak policzki zalewają się czerwienią. I ciekawym dla mnie jest to, co wydarza się ułamek sekundy później. Od razu oczami wyobraźni widzę mojego męża lub syna i na głos wypowiadam imię któregoś z nich, niemal wykrzykując "kocham Cię". Choć mam tak od lat, to dopiero wczoraj zaczęłam się temu przyglądać z bliska.
W obliczu zawstydzenia, świadomości własnej małości i błędów, rzucam się w objęcia bezpieczeństwa wypływającego z rodziny, którą współtworzę. A gdyby tak... nauczyć się w takich chwilach mechanizmu odwoływania do wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa? Ukochiwać teraźniejszą wersją siebie osobę z przeszłości. Dać jej akceptację, uwagę i prawo do błędów, potknięć, niedoskonałości. Podążyć w kierunku miłości bezwarunkowej. Od kocham Cię mężu, kocham Cię synku, do "kocham Cię Agata". Niezależnie od tego, co mi się przytrafiło/co zrobiłam bolesnego, wstydliwego, trudnego - "kocham cię Agata" i żadne potknięcie tego nie zmieni. Bezwarunkowo oznacza bez warunków; w każdej, nie tylko konkretnej sytuacji. Ta miłość nie oczekuje tylko jasnych stron. Jestem całością, którą chcę kochać.
Zewnętrzne poczucie bezpieczeństwa jest ważne, nie będę z tym nawet polemizować. Ale mam w sobie ciekawość, co stanie się, gdy przy sprzyjających warunkach zewnętrznych zwrócę się ku ścieżce wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa. Czuję, że im więcej jest we mnie zgody na mnie samą, tym więcej mam wyrozumiałości, czułości do świata oraz szacunku do granic innych ludzi, ale i pewność co do słuszności moich własnych granic.