Mur i karuzela
📅 14.10.2021
Budzik zadzwonił dziś o 5.40, jak każdego dnia od poniedziałku do piątku. Za oknem było jeszcze ciemno, gdy ja wtulałam się w miękkość poduszki, okryta ciepłem kołdry. Tak, zaczęły się chłodne poranki. Podłoga w sypialni tonęła w zimnie i nie zachęcała do opuszczenia łóżka. Wtuliłam stopy w miękkie, grube skarpety, okryłam się szlafrokiem i jak co rano, jeszcze w lekkim półśnie podążyłam drogą, którą znam na pamięć. Wprost do kuchni. Ekspres czule mruczał do mnie, gdy aromatyczny napar wypełniał wnętrze filiżanki. Lubię wstawać wcześniej gdy idę do pracy.
Mój dom, dom! Szarość fotela, wesoła zieleń salonowych firanek, stół i krzesła, przy których niejednokrotnie zasiadaliśmy wspólnie do posiłku. Nagle, w ułamku sekundy porozrzucane książki przestały kłuć mnie w oczy, niedbale rzucone na kanapę poduszki przestały drażnić moje pedantyczne oko. Jestem ja, ciepła filiżanka kawy w dłoniach, szary fotel i mój dom - jeszcze zatopiony we śnie, cichutki, ciepły, bezpieczny. Ogarnęła mnie wdzięczność, którą trudno było mi pomieścić w sercu. Łzy same napłynęły do oczu. Ty szczęściaro!
Lubię takie poranki, z tą chwilą na oddech i powolne budzenie się do życia. Siedzę wtedy w cichym i oświetlonym delikatnym światłem salonie, a myśli zalewają mi głowę. Warto wstać tę chwilę wcześniej, właśnie po to, by doświadczyć bycia, by spojrzeć na to co się ma z wdzięcznością i spokojem, bez tej codziennej gonitwy, która wraz z wybiciem godziny siódmej rano opanowuje całe moje jestestwo. Wtedy zamiast ja-jestem wchodzę w tryb ja-działam. I tak biegnę przed siebie, odhaczając zadania na checkliście aż do późnych godzin wieczornych.
Kawa błogo rozlewa się po moim ciele. Zza ściany dziecięcego pokoju słyszę jakieś poruszenie. Dziecięcy, jeszcze zaspany głos nawołuje "mamo! tato!". Wchodzę do pokoju. Ciepłe małe rączki oplatają moją szyję i ten wesoły uśmiech z zawadiackim grymasem czającym się w kącikach ust, wita mnie słowami - dzień dobry! Wiesz ile razy słysząc to wesołe dzień dobry uznawała ten stan rzeczy za normalność, oczywistość, coś co mi się należy?! Dziś poruszyło mnie do szpiku kości, to jego wesołe dzień dobry, to cieplutkie ciałko na wpół tkwiące jeszcze w objęciach dziecięcej kołderki. Ta żółta piżamka w samochody, miękkość jego łóżka, zielono-niebieskie pojazdy układające się w regularny i delikatny wzór, na "żagielku" ozdabiającym jego łóżko. Pamiętam listopadowy wieczór tamtego roku, gdy szyłam synkowi ten właśnie żagielek - by stworzyć mu przyjemny klimat w pokoiku. Z resztą, ja stale zastanawiam się co by tu jeszcze - uszyć, przeorganizować, zmienić, by przestrzeń dziecięcego pokoju była miłą ostoją tej małej roześmianej głowy, pełnej marzeń i niestworzonych historii, jakie podpowiada jej wyobraźnia.
Dom, dom, dom. Ciepło, przytulnie, bezpiecznie. Zwykle geometria własnego mieszkania nie zajmuje moich myśli. Dziś gdy zamknę oczy, rysuję w głowie plan moich czterech kątów, każdy zakamarek, każdy sprzęt, każdą poduszkę, książkę, rysunki synka szczelnie przykrywające drzwi lodówki, klocki pomieszane z kasztanami, maskotki wysypujące się z koszyka. Jestem szczęściarą, cholerną szczęściarą.
Wkładam ciepły płaszcz, za oknem zaledwie kilka stopni. Owijam szyję długim jak boa szalem, wsiadam do auta i jadę do pracy. A w domu synek powoli rozpoczyna dzień, jedząc śniadanie w kuchni wraz ze swoim tatą. Ot zwykły początek dnia.
A mogłoby być inaczej. Kto inny mógł mieszkać w moim domu, siedzieć w moim szarym fotelu i słuchać mruczenia ekspresu, serwującego poranną kawę. Inną szyję mogły oplatać ciepłe dziecięce rączki, ktoś inny mógł uszyć żagielek ozdabiający małe łóżko. Kogoś innego mogły być te klocki i kasztany. Ktoś inny mógł siedzieć przy naszym kuchennym stole i zajadać ciepłą owsiankę z malinami.
Żyję w bańce. W świecie uprzywilejowanej kobiety z wyższym wykształceniem, mającej rodzinę. Mogącej polegać na mężu, który jest partnerem w pełnym znaczeniu tego słowa. Mam pracę i środki na zaspokojenie potrzeb. Dach nad głową. Mam możliwość realizowania się, wykonywania pracy za którą otrzymuję wynagrodzenie. Oczywista oczywistość wcale nie taka oczywista.
Ale mam świadomość, że mój poranek mógłby wyglądać inaczej. Mogłabym przyjść na świat w innej części świata, w innej rodzinie, w innej kulturze. Wtedy wyższe wykształcenie nie byłoby dla mnie na wyciągnięcie ręki. Edukacja sama w sobie mogłaby być tylko marzeniem.
Zamykam oczy, a gdy je otwieram nie ma ciepłego łóżka. Jedyne co szczelne okrywa moje ciało to chłód, przejmujące zimno i strach jak przetrwać następny dzień. Słyszę mruczenie ale nie jest to ekspres, tylko korony drzew nad moją zmarzniętą głową. Moje dziecko śpi owinięte w brudne od trudów drogi ubrania, koce i wszystko to, co daje chociaż złudną nadzieję ciepła. Nie ma malutkiego łóżka, miękkich poduszek, piżamki w auta, nie ma ciepłej owsianki. Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, że koczujesz od wielu dni na granicy jakiegoś państwa? Że jesteś przepędzana jak żywa tarcza z jednego kraju do drugiego, balansując na granicy - dosłownie i w przenośni? Że gdzieś obok Ciebie, nawet jeśli nie Twoje, ale jednak dziecko tak rozpoczyna dzień?! Mnie ta wizja przeraża ale i budzi z otępienia życia w zdawałoby się zwykłych, godnych warunkach. Nie dla wszystkich są zwykłe, dla wielu nieosiągalne. A mogłabym być głodna, wyziębiona i resztką sił, nadludzkim wysiłkiem próbować rozgrzać małe ciało mojego trzyletniego syna. Mogłabym zachodzić w głowę skąd zdobyć cokolwiek do jedzenia dla mojego dziecka... Czuję złość, nieprawdopodobne poczucie niesprawiedliwości i bezgranicznej bezradności. To mogłabym być ja i moja rodzina - ukrywająca się w lesie na polsko-białoruskiej granicy. Wiem, że nie będzie to dobrym porównaniem, nie chcę nawet zestawiać ze sobą obu kwestii, nie chcę wskazywać gdzie było/jest gorzej, gdzie lepiej. Chodzi tylko o pierwszą myśl, która przychodzi do głowy i nie daje mi normalnie funkcjonować... Mając w sercu obrazy ze wschodniej granicy mojego kraju przypomina mi się karuzela z wesołego miasteczka, Warszawa, początek lat czterdziestych XX wieku. Karuzela, którą dzielił mur od szarości codziennego "życia" w getcie. Kiedyś było to dla mnie (jako osiemnastolatki, zatapiające się w literaturze czasów wojny i przygotowującej się do matury ustnej z j.polskiego) nie do pomyślenia. Za murem getta ginęli ludzie pozbawieni godności, pozbawiani resztek człowieczeństwa, w strachu. A przed murem, jak pisał Czesław Miłosz, w wiosenny wieczór, przy rytmach skocznej muzyki tętniło życie. Było to dla mnie tak niezrozumiałe, tak niesprawiedliwe, tak niemieszczące się w jakichkolwiek normach młodego idealistycznego serca. Jak ktoś mógł iść do wesołego miasteczka, śmiać się i bawić wiedząc, że za tym murem rozgrywa się taki dramat! No jak?! A dziś... siedzę w szarym wygodnym fotelu, rozgrzewając dłonie ciepłem kawy i łzy same napływają mi do oczu... Ten element historii zatacza chyba krąg. Czuję, że w ostatnim czasie my wszyscy zostajemy poddani egzaminowi z podstawowych zasad człowieczeństwa.
I ta myśl niedająca mi spokoju - mur i karuzela XXI wieku...