Na kawie z Joanną Bator
📅 10.08.2023
Joannę poznałam w bibliotece na wrocławskim Nowym Dworze. Zaiskrzyło od pierwszego spotkania. Był piątek, samo południe, a słońce wdzierało się do wnętrza przez szklany sufit. Powiedziała do mnie "Ciemno, prawie noc" i ja jej uwierzyłam.
Z wnętrza ciemności
Bo kto z nas nie pamięta tej wewnętrznej ciemności, mimo jasności dnia? Kto choć raz nie doświadczył mroku myśli tak czarnych, że zmierzchało mimo południa? Pamiętam doskonale te noce w środku dnia, długie i ciemne, gdy oczy półprzytomne same zamykały się nad kołyską. I wtedy, gdy moje nogi przestępowały progi miejsc, w których nienawidziłam być, bo wysysały ze mnie życie. Pamiętam to "ciemno, prawie noc". I dokładnie o te trzy słowa, jak puzzle ułożone, chodzi. Bo w nich każdy znaleźć może coś własnego. Nie koniecznie tak dławiącego jak książkowa Alicja, bo noc różne potrafi mieć odcienie.
Wniosła w domostwo naręcze darów
Chwyciłam Joannę swą chudą dłonią z paznokciami nagimi, nieubranymi w lakier i powiodłam ulicą wprost do mojego domu. Rozsiadła się w fotelu, jakby przez te wszystkie lata czekał właśnie na to, aż się na nim usadowi. I tak już została. Pija ze mną poranną kawę, zasypia synka, skulona w dziecięcym fotelu-uszaku.
To była miłość od pierwszego przeczytania, gdy jej słowa obiły się o moje serce. Wyciąga mi z głowy myśli i układa je na papierze. A ja je czytam i co chwilę krzyczę sama do siebie "tak, właśnie tak chciałam to powiedzieć".
Joanna do tanga porywa za sobą tłumy. Tańczą z nią Natalia i Ewa, a nawet Kasia. Tańczę z nią ja i moja domowa przestrzeń. Kołyszę ciałem, gdy śpiewa "gorzko, gorzko", ale i wtedy gdy szepce cicho "ciemno, prawie noc". Z japońskim wachlarzem gna mnie przez piaskową górę, a ja jej wierzę w każde słowo. Bo brzmią zupełnie tak, jakby były zeskrobane nożykiem od masła z samego dna mojego serca. Są bardzo moje, choć nie są moje.
Ta, która przynosi dziwne (na pozór) rzeczy, a później układa na półkach umysłu, i wtedy już wiem, że jedynym co dziwne w tym wszystkim było, to fakt, że to, co niesie, tak bliskie jest memu sercu.
I klejnot miewa rysy
Masz też swoje wady, Joanno kochana. Złoszczę się za każdym razem, gdy słowa zlewają Ci się w jeden trudny do pojęcia twór, jakby kto miodem uciaprał splątane choinkowe lampki. Nie do rozplątania. Czytam po cztery razy każdy wers i nic nie rozumiem. Zlituj się, Joanno! Nie dręcz okaleczonego nadmiarem myśli umysłu. Dodawaj spacji, przecinków, średników i kropek do cytowanych przez Ciebie wypowiedzi.
Czytam je wszystkie i nie wiem już sama, czy rozmówca dziwi się, czy złości. Na milion sposobów układam strzępy rozmów, by za trzy sekundy znów zmienić ich ustawienie. Torturujesz mój umysł brakiem interpunkcji, w tych miejscach, które w moim świecie aż proszą się o średnik, wykrzyknik lub przecinek. Mimo to wierzę w każde Twoje słowo i kawę świeżą wlewam do filiżanki.
Nowy porządek świata
Żyję ostatnio na skraju tego, co jest i tego, co jedynie sobie wyobrażam. Balansuję na linie cztery metry nad ziemią. Przemierzam kilometry między bibliotecznymi regałami. A z każdą odłożoną na właściwe miejsce książką, spływa na mnie spokój z pewności zbudowany, że odnalazłam bezpieczną przystań, gdzie wreszcie zacumować mogę. Jest tak kuszący i nierealny zarazem. Jak moje kawy z Joanną Bator. A jednak stał się częścią mojej rzeczywistości.
Gdybym mogła przemeblować świat, składałby się z bibliotek, lasów i przepastnych wnętrz szaf. Wędrowałabym ścieżkami, utkanymi z zielonego mchu. Stopy zapadałyby się miękko w jego objęciach. Krople rosy orzeźwiająco pobudzałyby mnie do życia. W różnych zakątkach bezkresnego lasu, jak grzyby po deszczu, wyrastałyby biblioteki.
I jeszcze szafy, koniecznie musiałyby istnieć szafy. Takie duże, z dwuskrzydłowymi drzwiami, by pomieściły w sobie ocean emocji, uczuć i myśli. Ściany ozdobione marzeniami i stabilne dno umocnione doświadczeniami przeszłości. A ja byłabym dziką kobietą, gnaną przed siebie pragnieniami. Silną, nieustraszoną i zawsze gotową, by sięgać po to, co mi służy. Byłabym fragmentem lasu i całością jednocześnie.
To niesamowite, że ilu jest ludzi, tyle różnych porządków świata. A każdy z nich może istnieć równolegle do tego, który jest cudzym. I wcale się w wizjach zgadzać ze sobą nie musimy. Ot każdy ma własne małe poletko i nawozi je tym, co wypływa z jego serca.
Leśna biblioteka
Zakochałam się w słowach, gdy tylko poznałam litery. Szybko pojęłam, jak wielka moc w nich drzemie. Ile w nich sprawczej energii, którą wysyłamy w świat czasem nawet nieświadomie. A ona krąży i działa, a później żniwo zbiera.
Zieleń lasu noszę w sercu od kołyski. Miękkość mchu od pierwszych kroków towarzyszy mym stopom. Falujące morze zieleni, kojące zmysły i wyciszające umysł. Ten pozorny spokój lasu i tętniące w jego zakamarkach życie. Zmienność, cykliczność i niespieszność, bo na wszystko przychodzi odpowiedni moment.
I musiałam to co powyższe utracić na chwilę, by pojąć na nowo obojga wartość. Zatęsknić, zgłodnieć i poczuć pustkę, by się przekonać, jak bardzo są mi niezbędnymi. Przymierałam z głodu, nieświadoma tego, za czym tak głośno krzyczało moje ciało, mój umysł i moje serce.
Dziś pod pierzyną z leśnej ściółki karmię się słowami jak owocami najsmaczniejszymi. I czuję, jak wraca w moich żyłach życie. Jak tętni, pulsuje, porywa mnie w galop.
Gdy razu pewnego, gdzieś w środku lasu, napotkasz na swej ścieżce bibliotekę z mchu, paproci i gałązek brzozy utkaną — ja w niej będę słowami obdarowywać wędrowców. I dla Ciebie znajdzie się filiżanka kawy i książka w sam raz dopasowana do dnia, w którym się spotkamy. Tak właśnie będzie!