Na progu
📅 12.09.2020
Pisałam posta o jesieni już 4 razy... Dwa pierwsze omyłkowo skasowałam... Dwa kolejne były tylko częścią mojego wspomnienia o niej. Wiem, może się wydawać dziwnym potrzeba pisania o porze roku, ale to właśnie pory roku wyznaczają rytm w moim życiu prywatnym jak i zawodowym. Oczywiście "przypadkowo" cudownie wszystko się ułożyło czasowo... Jesień puka do drzwi, a ja pakuję walizkę i ruszam tam, gdzie ciut mocniej można ją poczuć. Decyzja raczej spontaniczna... z dwutygodniowym wyprzedzeniem, ale dla kogoś, kto w sierpniu zwykł zamawiać szklane bombki choinkowe - dwa tygodnie to strasznie krótko czyli... spontanicznie.
Lubię ten przejściowy czas... Niby jeszcze promienie słońca otulają skórę ale wiatr niesie już zupełnie inną melodię. Zawsze z utęsknieniem wyczekuję schyłku lata - zapowiedzi jej nadejścia. Lubię jej wyczekiwać, nie tyle rzucić się w objęcia, co stanąć na progu i zastygnąć w półkroku... Nie czekać, czekać nie lubię. Ale właśnie wyczekiwać.
Kocham zarówno tę ferię kolorów, taniec liści i ich szelest. Babie lato wplątujące się we włosy, chłodne ranki i wieczory. Ale czekam też na słotę, na szum wiatru w bezlistnych koronach drzew. Dudnienie deszczu o parapet. Długie wieczory, które można wypełnić myślami. Krótkie dni sprawiające, że każdy promień słońca cieszy bardziej. Cieplejszy sweter, większy kubek z parującą, aromatyczną herbatą, dłuższe wieczory. Wszystko tym razem jest takie nowe choć przecież znajome.
Jesień to też czas zbiorów. Weryfikacja skuteczności podjętych decyzji, wyborów, powziętych strategii. Czas wypełniania spiżarni promieniami słońca, wspomnieniami lata, zapachem radości, lekkością wakacyjnych poranków i intensywnością letnich wieczorów. Nie boję się szarugi. Już nie. Był czas gdy szaruga mnie przygniatała.... Były w moim życiu jesienie trudne, smutne i samotne. Takie, podczas których bliskie mi osoby odchodziły na zawsze, zbyt szybko, za bardzo cierpiąc. Były takie jesienie, od których chiałam uciec lub zwyczajnie je przespać. Co ciekawe - niezależnie od tego jakie były, na każdą z nich czekałam. Każda coś mi ofiarowała. Z każdej wyciągnęłam jakąś naukę.
Dziś słota nie jest mi straszna. Mam z czego czerpać, otacza mnie taka obfitość... moja spiżarnia wypełniona po brzegi miłością, radością i myślami gotowymi ujrzeć światło nocnej lampki i wyruszyć w świat.
Jesień to także wspomnienie kuchennego stołu, ciepłego krupniku i szkolnego plecaka. Szarość zupy i wesołe kolory kredek rozsypanych na stole. Chłód wiatru i ciepło domu... Duży piec w kuchni... wesoło skaczący ogień. Zapach ziemniaków w mundurkach i chleba przypieczonego na płycie pieca. Od zawsze ta szarość była dla mnie wyzwaniem. Jakby świat rzucał mi rękawicę - czy potrafisz nanieść kolory tam gdzie ich brak? Czy masz w sobie wyobraźnię tak wielką, by rozweseliła szarość późnej jesieni? I miałam. Zawsze! Na pewien czas schowałam swoją moc na dnie szafy, ale była na wyciągnięcie ręki. W tym czasie wszystko było jakieś "bardziej trafiające" w moje serce. Wydarzenia, emocje rozlewające się powoli po moim wnętrzu. Jesień miała w sobie także jeden mroczny element, którego mocy bałam się. Wiatr... bezlitośnie targający przydomowymi brzozą i wierzbą płaczącą. Żywioł, którego siła napawała mnie strachem. Do tej pory przed wiatrem czuję największy respekt.
Jesienią czas zaczyna płynąć trochę wolniej. Jest to dobra okazja do wsłuchania się w siebie. Znikają w moim otoczeniu rozpraszacze, tworzy się przestrzeń do budowania. Czuję, że ta jesień będzie zmysłowa, niezwykle kobieca...
Wyruszam jutro jej na spotkanie... Jestem ciekawa co wplątało sie w sukienkę jesieni w tym roku, czym mnie obdaruje a co ze sobą zabierze. Ruszam jej na spotkanie.