Odpowiedzialni za siebie
📅 05.03.2024
Za powinność przyjęłam opiekowanie się emocjami innych. Za misję życiową obrałam dbanie o dobrostan każdej napotkanej osoby. I podjęłam się niemożliwego – zbudować w takich warunkach własne granice. Dziś będzie o tym, co łączy budowanie granic z odpowiedzialnością za cudze odczuwanie.
Napięta atmosfera
Nie chcę mówić, że każdy, ale wiele i wielu z nas choć raz w życiu czuło się odpowiedzialnymi za cudze emocje. Znasz ten stan? Ktoś nagle wchodzi w twoją przestrzeń z całym wachlarzem emocji trudnych – zdenerwowaniem, irytacją, może strachem, może wrogością. Roznosi go od środka i zewnętrznie tym roznoszeniem otula wszystko (i wszystkich) co spotka na drodze. A ty czujesz wewnętrznie, że musisz coś z tym zrobić.
Mam wbudowany w swoje wnętrze taki alert-alarm. Wystarczy, że wejdę w naładowaną tego typu odczuciami przestrzeń, a już czuję całą sobą dokładnie to, co autor owej przestrzeni. Ja nawet nie muszę pytać, czy coś się wydarzyło. Czuję to każdym zakończeniem nerwowym. Nie tylko ja tak mam. Obserwuję to często u innych osób (zwłaszcza kobiet), które spotykam w życiu. Nie chodzi o to, że kobiety to pewnie bardziej, tylko raczej o fakt, że to z kobietami przebywam najwięcej czasu w różnych sytuacjach zadaniowych.
Współodczuwanie
Ta umiejętność jest dla mnie błogosławieństwem i przekleństwem w jednym. Potrafi wewnętrznie sponiewierać, ale ułatwia identyfikowanie miejsc i osób, od których zdrowiej trzymać się z daleka. Jest też motywatorem do tego, by zająć się własnymi granicami. Bo umówmy się, na dłuższą metę nie da się tak żyć.
Lata temu za swój obowiązek uznawałam dbanie o stan emocjonalny innych. Rozładowywanie napiętych nie przeze mnie sytuacji. Szukanie rozwiązań na smutki. Ugłaskiwanie cudzych żalów i przejmowanie na siebie nie mojej złości. Byle tej drugiej osobie było lżej. Chyba się domyślasz, co to robiło ze mną samą. Jak wpływało na moje funkcjonowanie i relacje z najbliższymi mi osobami.
Zaklęty krąg
Zwykle rykoszetem obrywają najbliżsi. Bo gdzie dać upust temu trudowi, jeśli nie w bezpiecznej przestrzeni opartej na zaufaniu i miłości? Tak, mam świadomość, że to krzywdzi, że jest głęboko niesprawiedliwe, że rani, że to nie w porządku! Ale przerwanie tego zaklętego kręgu jest bardzo trudne. Dla mnie było bardzo trudne.
Przyszła do mnie taka chwila w życiu, w której uznałam, że już dalej tak i nie chcę i nie mogę. Dużo mówi się o emocjach, o konstruktywnym ich wyrażaniu, o nie-samonakręcaniu się. Mam też świadomość, że wszystko to, co czuję, jest mi potrzebne. Te łatwe i przyjemne stany, ale i te trudne, od których chciałoby się uciekać jak najdalej. Nie emocji chciałam się pozbyć, ale stworzyć własną wewnętrzną ochronę przed tym, co nie moje. Zacząć wyznaczać granicę – wewnętrzne terytorium świętości, które jest tylko moje i tylko ja mam prawo decydować o tym, czy w ogóle, a jeśli tak, to kogo chcę tam wpuścić.
Mam w sobie pierwiastek szaleństwa
Wiesz, co łączy proces budowania własnych granic z jednoczesnym dbaniem o to, by innym było z tym stanem rzeczy dobrze? Szaleństwo! Te dwa bieguny może połączyć tylko szaleństwo! Bo trzeba być szalonym, by uznać, że da się to zrobić. Chciałam mieć swoje zdanie, robić to, co zgodne z moim serce, brać na swoje barki ciężar, który dźwigać chciałam i mogłam, przy jednoczesnym oczekiwaniu, że innym będzie z tym dobrze! Że będą bić brawo! Będą klepać po plecach z uznaniem. Mam w sobie pierwiastek szaleństwa...
Odkrycie, że każdy człowiek odpowiada za swój dobrostan emocjonalny, okupione było hektolitrami łez i zszarganymi nerwami, którymi po horyzont usłana była moja najbliższa okolica. Że nie mam obowiązku rozbrajać emocjonalnej bomby, napotkanych na drodze ludzi. Że każdy dorosły odpowiada sam za siebie. Że to jego odpowiedzialność, jego zadanie, jego interes, by ułożyć w sobie własne wnętrze. Jedyne, na co mam wpływ to to, co we mnie. I to jest moja jedyna odpowiedzialność. A żeby zajęć się tym, co we mnie, nie mogę każdego napotkanego człowieka wpuszczać do swojego wnętrza.
Wycierali brudne buty w moje serce
Jest w tym coś niepokojącego. Przez długie lata swojego życia pozwalałam innym ludziom na to, by wycierali swoje brudne buty w moje serce. Ba! Ja ich do tego zapraszałam! Chodź, chodź, przyjdź i zmyj z siebie brud w moim wnętrzu. Zrzuć z siebie ten balast, zasługujesz na to, by było ci w życiu dobrze. I przez chwilę mi też było z tym dobrze, bo czułam się ważna i potrzebna. A głos, nakazujący mi zadbać o innych, na moment cichł. Przestrzeń oczyszczała się. Za to ja, z tym całym syfem w środku, szłam w bezpieczne ramiona bliskich i obdzielałam ich na prawo i lewo brudem nie moich spraw. Niezwykle trudne było to dla nas – dla nich i dla mnie.
Nie noszę już w sobie potrzeby detonowania w warunkach kontrolowanych cudzego ładunku emocjonalnego. Co nie znaczy, że wcale nie zdarza mi się nie odczuwać z tego tytułu wewnętrznych rozterek, że nie odpalają mi się stare schematy. Czasem jeszcze zdarza mi się zabłądzić w te stare ścieżki, ale już wiem, że nie muszę, już nie jest mi to potrzebne. I mam świadomość, jaki wpływ ma na mnie i moją rodzinę przejmowanie za innych odpowiedzialności za mleko, które sami rozlali.