Zmiany wypełnione stałością
📅 26.09.2022
Mam w sobie silną potrzebę stałości, przeplataną nitkami zmian. Jak to możliwe i czy oba te stany przypadkiem się nie wykluczają?! Otaczająca przestrzeń pokazuje, że pasują do siebie jak ulał i wzajemnie się uzupełniają!
Potrzebuję stałości miejsc, lubię stałość dobrych i wartościowych relacji. Bardzo szybko zapuszczam wtedy korzenie. Przywiązuję się. Budzi się we mnie potrzeba dbania o szeroko pojętą przestrzeń. Znany widok z okna, własny i mający swoje granice skrawek ziemi. Filiżanka kawy wypijana w konkretnym kącie domu. Nawet trasę do pracy mam stałą, mimo sporych możliwości na różnorodność w tym względzie. Daje mi to poczucie bezpiecznego zakotwiczenia. A jak się okazuje, bezpieczne tło jest mi niezbędnym do funkcjonowania w oceanie zmian wewnętrznych, bo w czeluściach mojej szafy, zmiany są siłą napędową. I nie będzie chyba dla nikogo niespodzianką, że kiedyś miałam zupełnie na odwrót...
Tkwiłam w zagraconej szafie, przygniatana tym, co już od dawna mi nie służyło. I zamiast zrobić z tym porządek, w swoim wnętrzu... wychodziłam z inicjatywą w przestrzeń. Przemeblowywanie mieszkania, stale zmieniające się dodatki dekoracyjne. Był czas, w którym mąż mój "bał się" wracać do domu w obawie, że nie pozna własnych czterech kątów. Malowanie ścian było u mnie na porządku dziennym, jak zamiatanie piasku naniesionego na butach do przedpokoju.
Gdy już poprzewracałam wszystko dookoła do góry nogami, wracałam do mojej szafy i... uczucie ucisku i ciężaru nie ustępowało. Ależ to było frustrujące! Tyle przecież zrobiłam, tyle pracy, działania, a efekt wciąż niezadowalający. W tamtym czasie nawet nie przeszło mi przez myśl, że działam nie w tym miejscu, w którym oczekuję zmian!
Nie pamiętam kiedy się to zmieniło, lecz tak jak wszystko we mnie, musiało dojrzeć, wyczekać dobrego momentu. Czas był kluczowy. Nie wiem czemu, ale na myśl od razu przychodzą mi przecierające się sznurowadła w butach. Dzień za dniem, włókno po włóknie rozrywają się powolutku niepostrzeżenie, by któregoś dnia po prostu pęknąć z głuchym trzaskiem i pozostać w zdumionej dłoni, oddzielone od reszty buta. Tak samo było z moją potrzebą zewnętrznych zmian i oczekiwaniem wewnętrznych rezultatów. Pierwsze oddzieliły się od drugich, tworząc przestrzeń.
Bo do zmian potrzebna jest (a przynajmniej ja jej potrzebuję) przestrzeń. Miejsce na nowe, chwila oddechu wypełniona tylko powietrzem, brak presji działania, moment bezruchu, by myśli miały czas na to, by osiąść. I dopiero gdy kurz działania opada, jestem w stanie spojrzeć spokojnym okiem na to, co mnie otacza, by dostrzec, co daje mi siłę i moc, a co ciągnie w dół jak kamień uczepiony nogi. Przez długie lata myślałam, że tylko bezustannie działając, jestem w stanie osiągnąć pełnię. Teraz myślę, że działanie to jedno, a jego celowość to drugie. Nie chodzi o to, by robić mnóstwo, ale by działać mądrze, dokładnie tam, gdzie chcę dostrzec efekt.
Kolejna sukienka nie zmieni mojego wewnętrznego wyglądu. Jest miła dla oka, ale jeśli nie dojdę do ładu z tym, co we mnie, nawet najpiękniejsza szata nie sprawi, że poczuję się naprawdę dobrze z samą sobą.